Forum Gildia Muz - Forum Literackie Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy    Galerie   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 

Opowieści wigilijne

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Gildia Muz - Forum Literackie Strona Główna -> Konkursy
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kaliope
Administrator



Dołączył: 25 Kwi 2008
Posty: 182
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Olsztyn

PostWysłany: Pon 12:29, 12 Sty 2009    Temat postu: Opowieści wigilijne

Zaczynamy świąteczny konkurs!

Zakwalifikowały się do niego:


1) ma_dziow
2) Pokrzywa
3) kate-rama
4) Vil


Życzymy powodzenia!
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kaliope
Administrator



Dołączył: 25 Kwi 2008
Posty: 182
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Olsztyn

PostWysłany: Pon 12:33, 12 Sty 2009    Temat postu:

Tekst "A"


Jak to z karpiem było

Zaczęło się od tego, że jedna ze świeczek na choince ustawiona była nie całkiem prosto. Można nawet powiedzieć, że krzywo lub że zupełnie krzywo - to właściwie nieważne. Nie minęło mgnienie oka, a już prawie całe drzewko obłapił nieobyczajnie żywy i bardzo rozentuzjazmowany płomień.
Trzeba było biec po wiadra z wodą i gasić, a i tak biedactwo ocknęło się przypalone, obolałe. Trochę pomogły owinięte w sreberka orzechy i małe, czerwone jabłuszka, a także sfatygowana już nieco gwiazdka, która zatknięta na szczycie choinki dodała jej iście świątecznego blasku.
Domownicy stali i kontemplowali wyniki akcji ratunkowej, zawołano także sąsiadów i kilkoro dzieci, jak zwykle szwendających się po podwórzu.
Jabłuszka i orzechy, owszem, upiększyły trochę ten obraz nędzy i rozpaczy. Nie zmieniało to jednak faktu, że choinka była przypalona i wszyscy o tym wiedzieli.

*

Mieścina, jak to mieściny zimą mają w zwyczaju, częściowo znajdowała się pod śniegiem. Pozostałe części służyły mieszkańcom do dreptania w kółko i wystawania pod parapetami, czasem też do wytupywania resztek białego puchu z kaloszy, otrzepywania go ze spodni, płaszczy i innych elementów odzieży.
Kilka metrów za placem, który o jasnych porach dnia tętnił życiem, leżało niewielkie jeziorko. Skuwał je lód przerywany niemal idealnie okrągłymi oczkami; oczka te służyły okolicznym rybakom do zagłębiania w nie wędek i wyciągania do góry zdezorientowanych ryb. Podobno zbiornik znajdował się w obrębie gospodarstwa Stoczków, ale kto by tam na to zwracał uwagę.
Z dala od ludzkich spraw, w chłodnych głębinach jeziorka, żył osobnik, noszący wdzięczne miano Skąpikarp Sknertwa. Wznoszony płetwami dziadów i pradziadów, ukryty na dnie domek stanowił schronienie dla jego życiowego dorobku, którym przedsiębiorczy karp nie zamierzał się z nikim dzielić.

*
- Siedemset siedemdziesiąt siedem karpioszy... siedemset siedemdziesiąt osiem karpioszy... - siedemset siedemdziesiąt dziewięć... - liczył na głos Skąpikarp, przesypując w płetwach złociste krążki. - Siedemset osiemdziesiąt...
Uporczywe stukanie do drzwi przerwało błogie sam na sam z fortuną i rozeźlony Sknertwa popluskał w kierunku przedpokoju.
- Kto tam?
- Wielomart Jęczyryb i Płofia Wętka, do usług. Czy możemy wejść?
Skąpikarp uchylił drzwi i pozwolił gościom wpłynąć do środka.
- Gadajcie szybko, o co chodzi, bo nie mam czasu. I nie dotykajcie niczego, patrzę wam na płetwy.
- Chcieliśmy spytać, czy nie miałby pan ochoty wesprzeć datkiem naszej fundacji - powiedziała pani Wętka, uśmiechając się uroczo. - Zbieramy na budowę przytułku dla ryb bezdomnych, ubogich, tych, które nie mają co jeść... Są święta!
- Co takiego? - Skąpikarp wytrzeszczył oczy.
- Taki przytułek poważnie poprawiłby warunki życia ryb w naszym jeziorze - dodał pan Jęczyryb. - Jeżeli ma pan przy sobie wspólną walutę, to od razu dokonamy zapisu, a jeśli gatunkową, to z chęcią wymienimy na wspólną... Czy źle się pan czuje?
Sknertwa poczerwieniał pod łuskami, co wyglądało naprawdę złowrogo.
- Wspólną wa...wa...walutę? - wydusił z siebie. - Wymiany? Zapisu? Datki dla waszej fundacji? A wynocha mi stąd, darmozjady! Nie będę wspierał żadnych zakichanych fundacji! Nie będę wydawał swoich ciężko zarobionych pieniędzy na tak beznadziejny cel! Nienawidzę świąt!
- Ale...
- Żadnego "ale", wynocha! - zawołał Skąpikarp i mało delikatnie wypchnął gości za drzwi.
Kiedy został sam, splunął z odrazą na nieskazitelny wodorostowy dywan. Co roku to samo! Zawsze, gdy zbliżały się święta, wszystkich opanowywało jakieś szaleństwo. Od upychanej na każdym metrze dobroci aż robiło się gęsto w skrzelach. Słychać było życzenia zdrowia i szczęścia, odgłosy cmokania, nucenie półgębkiem lub całkiem głośno głupich kolęd.
- I tak w końcu skończycie na patelni - Sknertwa wykrzywił się złośliwie w kierunku wiszącego w korytarzu lustra. - Wszystkich, którzy nie zajmują się swoimi sprawami, tylko pływają i pływają bez sensu, niechybnie trafia szlag. To wiadomo od zawsze.
Widok własnej, dobrze odżywionej sylwetki w lustrzanej tafli bardzo poprawił mu humor. Skąpikarp, pogwizdując, popłynął w kierunku kuchni.
*

Wieczór zastał go wtulonego w miękki fotel, zapatrzonego w senną i romantyczną aurę największego salonu w domu. Na pływającym leniwie stoliczku leżały kilkakrotnie pozwijane rurki, wypełnione gęstą czekoladą - spożywczy hit sezonu.
Skąpikarp leniwie sięgnął po jedną rurkę, ale jego płetwa zatrzymała się w połowie odległości pomiędzy fotelem a stolikiem. Wytrzeszczył oczy. Otworzył usta.
Czekoladowy przysmak zmieniał się w coś, co z każdą chwilą bardziej przypominało twarz jego dawno zmarłej babci. Wyraźnie widać było grube okulary na wypukłych gałkach ocznych, zdziwiony wyraz pyska i nawet zarys szalika, który babcia uwielbiała nosić podczas zimowych chłodów.
Sknertwa zadrżał i z wysiłkiem odwrócił wzrok od dziwnego zjawiska. Przez chwilę rozglądał się po pokoju - wszystko wyglądało tak, jak zawsze: bogato zdobione zasłony, rzeźby pięknych karpiczek, szkatułki z drogimi kamieniami. Skąd głowa babci na stoliku? Przerażony Skąpikarp zakrył oczy płetwami i wmawiał sobie, że to po prostu senna mara.
Istotnie - kiedy kolejny raz spojrzał na stolik, były tam tylko rurki z czekoladą.
- Uff - powiedział do siebie głośno. - Widocznie znów przesadziłem z jedzeniem. Nie powinienem tak się obżerać przed snem.
Podniósł się z fotela i podpłynął do szafy, w której chował piżamę. Nagle gdzieś w górze rozległ się dziwny dźwięk, jakby brzęczenie łańcucha. Skrętwa skojarzył go jeszcze z czymś: podobny odgłos wydawały przesypywane z czułością złociste karpiosze.
Czyżby ktoś się dobierał do moich pieniędzy? - pomyślał z przestrachem.
Zapomniał o piżamie i już-już chwytał za klamkę, by otworzyć oszklone drzwi na korytarz i popłynąć na górę, do skarbca, gdy na szklanej tafli znów pojawiła się twarz jego babci.
- Zgiń przepadnij, maro nieczysta! - wykrzyknął Skąpikarp, ale mara ani myślała znikać; patrzyła na niego błyszczącymi oczami i na dodatek zdawała się coraz mocniej istnieć.
- Nie, wnusiu - odezwała się, wpływając do pokoju, jakby nie dotyczyły jej pospolite prawa fizyki. - Nie będę znikać ani przepadać, gdyż mam ci do powiedzenia bardzo ważne rzeczy.
Sknertwa odsunął się, czując, że wcześniejszy posiłek próbuje wydostać się na zewnątrz jego układu pokarmowego.
- Czego ode mnie chcesz? - wybełkotał. - Po co przychodzisz... babciu? Przecież...
Babcia - potężnej postury karpica, owinięta kilkakrotnie grubym łańcuchem ze złotych monet - z gracją zajęła miejsce w fotelu, w którym wcześniej spoczywał Sknertwa.
- Zaraz ci powiem, wnusiu, po co przychodzę - rzekła. Jej głos był głuchy, jakby pochodził nie z tego świata. - Zaraz ci powiem.

*

- Znaczy, że co? - zapytał niezbyt mądrze Skąpikarp. - Jeśli się nie zmienię, jeśli nie zacznę pomagać... ekhem, ubogim... to czeka mnie taki los, jak ciebie? Też będę pływał po nieprzebranych wodach wszechświata bez możliwości spoczynku? Dobrze zrozumiałem?
Babcia uśmiechnęła się delikatnie.
- Tak, dobrze zrozumiałeś, wnusiu. Ale w tym wyjątkowym, przedświątecznym czasie zyskuję możliwość co roku pomóc jednej duszyczce. Wybrałam ciebie.
- Chyba zwariowałaś, nie potrzebuję żadnej pomocy. Jestem bogaty, mam duży dom, piękne meble...
- Wybrałam ciebie - ciągnęła stara karpica, jakby nie słysząc protestów Sknertwy. - Jesteś moim wnukiem, zrobiłam wszystko, co mogłam, by odmienić twój los. Otóż powiadam ci: w ciągu trzech kolejnych nocy odwiedzą cię trzej wędrowcy, którzy czasem porzucają swoje wiekuiste zajęcia i wizytują różne światy, różne przestrzenie. Nie było łatwo ich przekonać, by zdecydowali się zejść pod wodę, ale...
- To oni nie są rybami?
- Nie. Nie są też ludźmi.
- W takim razie kim... czym są?
- Sam zobaczysz - uśmiechnęła się tajemniczo babcia. - Radzę ci dobrze, wnusiu. Wysłuchaj ich, weź pod uwagę cenne rady, jakimi cię obdarzą. To twoja jedyna szansa.
Zsunęła się z fotela i podpłynęła do okna, przesłoniętego zwiewną zasłoną wodorostów.
- Już idziesz, babciu? Ale...
- Muszę, wnusiu.
- Nie powiedziałaś mi jeszcze wszystkiego, zostań! - zawołał Skąpikarp i chciał zatrzymać karpicę, ale ta już zniknęła w otworze.
Kiedy Sknertwa spojrzał w bezdenne, wodne przestrzenie, dostrzegł wiele ciemnych sylwetek i usłyszał brzęczenie łańcuchów. Zadrżał, ale tym razem z zimna. Mruknął do siebie "bzdura", wyciągnął z szafy piżamę i popłynął do sypialni.

*

Śnił o dziwnych rzeczach. Nie bardzo nawet wiedział, jakich - miał głowę pełną kształtów i kolorów, powykręcanych linii i rurek z czekoladą, czekolada wypełniała wszystko i była wszystkim, a potem otworzyła przerażającą paszczę i po prostu go zjadła. Zmartwychwstał w swoim śnie i zaraz zapadł w kolejny, jeszcze straszniejszy. Zobaczył trzech wędrowców, o których opowiadała mu babcia. Szli przez ośnieżony las, nie zostawiając śladów. Dwóch przodem, trzeci nieco z tyłu.
Ci dwaj rozmawiali przyciszonymi głosami, ale głosy gubiły się w ich srebrnych brodach i Sknertwa nie mógł rozpoznać słów. Trzeci wlókł się bez entuzjazmu, jakby z wysiłkiem, co krok potykał się o własne nogi i w dodatku klął. To już się dało rozpoznać.

*

- Witaj, hmm, hmm, karpiu - powiedział pierwszy wędrowiec i Skąpikarp aż skurczył się pod jego badawczym spojrzeniem. - Myślę, że zostałeś uprzedzony o naszej wizycie.
- Ttttakkk, zzzzostttałem.
- Jestem pierwszym zapowiedzianym wędrowcem. Nie trzęś się tak. Niech się stanie światłość!
Ledwie przybysz wypowiedział te słowa, pomieszczenie wynurzyło się z ciemności. Sknertwa rozejrzał się ciekawie. To nie była jego sypialnia, ale jakiś korytarz.
- Pójdziemy - powiedział wędrowiec i ujął karpia za płetwę.

*

Były obrazy: wszystkie, bez wyjątku, pełne wspomnień i urocze. Sknertwa widział siebie, świętującego z rodziną, widział matkę i ojca, z uśmiechami od płetwy do płetwy. Widział szczęście na swojej twarzy i zachwyt, kiedy wyciągnął spod wodorostowej choinki opakowany w wodorosty prezent. Słyszał swój własny głos, wykrzykujący radosne "dziękuję", i swój śmiech, i wesołe przekomarzanie się z rodzicami.
Zobaczył też pełną entuzjazmu minę matki, kiedy otworzyła paczkę od niego i wyjęła pudełeczko, które samodzielnie zrobił dla niej z malutkich muszelek. Miał możliwość przypomnienia sobie mimiki ojca - ten nigdy nie śmiał się normalnie, ale w komiczny sposób wykrzywiał usta. Wtedy też tak je wykrzywił, bo dostał od syna fajkę, także robioną jego własnymi płetwami.
- Widzisz, Skąpikarpiu - tak wyglądały twoje święta. A teraz jesteś sam, smutny, pusty i wcale się nie cieszysz. Nie masz czym.
- To nie moja wina - mruknął Sknertwa. - Wszyscy mnie opuścili, choć w niczym im nie zawiniłem. Zamieszkali gdzie indziej. Na początku spotykaliśmy się przy różnych okazjach, ale potem... potem już nie chcieli mnie znać. To nie moja wina.
Wędrowiec w zamyśleniu pogładził brodę i zaczął się zmniejszać, zmniejszać....

*

- Witaj, skąpy karpiu - zawołał wesoły głos.
Sknertwa wygrzebał się spod kołdry i przetarł płetwą oczy.
- Kim jesteś, do stu tysięcy grubych ryb?
Nieznajomy zarechotał.
- Jestem tym drugim, drugim z obiecanej trójki. Czyżbyś już zapomniał?
- Ale przecież mieliście przychodzić pojedynczo, każdy jednej nocy! Przed chwilą pożegnałem twojego kolegę i chciałbym trochę pospać!
Znów rechot - tym razem znacznie bardziej rubaszny.
- Eeej, ale to już jest druga noc, mój skąpy karpiu. Chodź ze mną, coś ci pokażę. Coś ciekawszego.

*

Były obrazy.
Skąpikarp zobaczył swoich rodziców. Siedzieli ze smutnym wyrazem pyszczków przy ubogim, objedzonym ze wszystkich stron, wodoroście. Pomieszczenie miało gołe ściany i gołą podłogę, a na szczycie obgryzionego wodorostu tkwiła jedna, mała gwiazdeczka.
Po raz pierwszy Sknertwa poczuł, że robi mu się zimno w sercu.
- To nie moja wina - wyjąkał, a kilka słonych łez spłynęło z jego oczu i zasoliło lekko słodką wodę jeziorka. - To nie moja...
- Kto cię obwinia? - zapytał wędrowiec.
Zniknęli rodzice, przed oczami Sknertwy pojawiła się cała gromada chudych i zabiedzonych ryb. Kręciły się żałośnie wokół jednego ze sklepów spożywczych, ale widać było, że nie mają za co kupić przysmaków z wystawy. Na dachu budynku tkwiło małe wodorostowe drzewko, oblepione złotymi muszelkami.
- To też nie moja wina! - wykrzyknął Skąpikarp.
- A któż cię obwinia? - zapytał wędrowiec.
Zaczął się zmniejszać, podobnie jak poprzednik, ale tym razem Sknertwa zdołał chwycić go płetwą.
- Powiedz mi - zaczął drżącym głosem - czy... jakbym się zmienił... czy oni mogliby znów mnie pokochać? Czy mógłbym jeszcze naprawić błędy, jakie popełniłem? Czy wtedy święta stałyby się weselsze?
- Nie wiem - roześmiał się wędrowiec. - To zależy wyłącznie od ciebie, ja już muszę iść. A, jeszcze jedno. Tym ostatnim się nie przejmuj. On jest na zastępstwie. Musieliśmy wziąć go ze sobą, ale... no wiesz. Wesołych świąt, skąpy karpiu.

*

- Po jaką cholerę... - powiedział ktoś i odkalsznął. - A, obudziłeś się. To miło.
Sknertwa wytrzeszczył oczy.
- Jesteś trzecim wędrowcem? - zapytał ostrożnie.
- Podobno. Ktoś musiał nim być, a sam rozumiesz, święta.
Skąpikarp wygrzebał się z łóżka. Wiedział, że to trzecia noc - czas mijał dziwnie szybko, ale wśród wszystkich dziwów jeden więcej naprawdę nie robił różnicy.
- Pójdziemy? - przybysz wyciągnął w jego kierunku rękaw, ale dłoń pozostała skryta w materiale. - Muszę ci coś pokazać, ale to ty będziesz prowadzić. Ja... powiedzmy, że ja nie jestem dzisiaj w dobrym nastroju. Masz mapę. Tu jest wszystko narysowane.

*

Była mapa i zaznaczone na niej tajemnicze miejsca. Skąpikarp prowadził, a trzeci z wędrowców wlókł się za nim, potykał i klął z cicha.
- Jesteśmy - wyjąkał Sknertwa. Zobaczył niewielki budynek, do którego wystarczyło zajrzeć przez okno.
- Był taki poczciwy - łkała matka Skąpikarpia, targając w płetwach strzępek wodorostu. - Trochę zagubiony, ale poczciwy.
- Zgadzam się z tobą, kochanie - szeptał przez łzy ojciec Skąpikarpia. - Bardzo poczciwy. Dobry karp z niego był, dobry.
- O kim oni mówią, wędrowcze? - Sknertwa podniósł na przybysza lękliwe spojrzenie.
Nie było odpowiedzi. Wędrowiec wyciągnął tylko rękę ukrytą w rękawie i wskazał mapę. Skąpikarp podążył dalej.
- Jesteśmy.
Woda stała się rzadka, bardzo rzadka. Zmieniła się w powietrze. Drugie miejsce na mapie okazało się domem. Ludzkim domem.
Człowiek stał w kuchni i smażył coś na patelni. Skąpikarp znieruchomiał w progu pomieszczenia.
- Hej, mógłbyś mnie uprzedzać, że się zatrzymujesz - powiedział wędrowiec.
- Tam jest karp - oznajmił Sknertwa.
- No, jest.
- Tam jest karp!
Wędrowiec wzruszył ramionami i oparł się o futrynę.
- Widzę.
- Powiedz mi... - Sknertwa zaczął nagle wszystko rozumieć. - Powiedz mi... Ten karp... Czy to ja? Czy to ja jestem tym karpiem? Na patelni? Powiedz...

*

- Czy łaskawy pan raczyłby wstać i przyjąć gościa?
Obudzony nagle przez służącą Skąpikarp wyskoczył z łóżka i od razu popłynął do sklepu. Kupił całą torbę smakołyków i rozdał ją zaraz po wyjściu z budynku. Wrócił do środka po kolejną porcję jedzenia, później jeszcze po kolejną, i jeszcze. Kiedy najadły się już wszystkie biedne ryby, z górą prezentów wybrał się do rodziców. Spędził najmilsze przedpołudnie od dobrych kilku lat. Obiecał ojcu i matce, że w święta odwiedzi ich ponownie. Wracał do domu wesoły i lekki. Miał zamiar wyjąć wszystkie karpiosze ze skarbca i rozdać je ubogim, żeby te biedne ryby już nigdy nie musiały głodować.
Płynął przez krystalicznie czystą, rześką wodę i podśpiewywał melodię świątecznej kolędy. Nie zauważył sieci, która pojawiła się właściwie znikąd i bezszelestnie zamknęła go w śmiertelnych objęciach.

*

Choinka była przypalona, to fakt, ale za to karp trafił się wręcz idealny. Ogromny i tłusty, właśnie spoczywał na stole i patrzył na domowników jedynym widocznym okiem.
Ojciec nie dostał ryby w mieście i poszedł nad jezioro, choć właściwie nie przypuszczał, że uda mu się coś złapać. Zarzucał sieci kilkakrotnie i wyławiał dziwne rzeczy. Puszki, jakieś szmaty, na końcu złowił pięknego i prawie całego buta. Po raz czwarty umoczył sieć w wodzie i tym razem poczuł, że coś się w niej rusza.
Coś dużego.
Karp był piękny, w sam raz na wigilijną potrawę. Ojciec nie wziął ze sobą żadnego pojemnika, bo, prawdę mówiąc, nie miał nadziei na udany połów. Z braku odpowiedniejszego naczynia włożył szamoczącą się rybę do buta i mocno zacisnął cholewkę.
W domu matka z wprawą pokroiła karpia na zgrabne dzwonka, obtoczyła w jajku i w tartej bułce, po czym usmażyła na patelni.
W ten sposób skończył swój żywot poczciwy Skąpikarp Sknertwa.

Morał z tej bajki taki, moje drogie dzieci:
Gdzie dwóch pociesza, rację ma ten trzeci.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kaliope
Administrator



Dołączył: 25 Kwi 2008
Posty: 182
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Olsztyn

PostWysłany: Pon 12:42, 12 Sty 2009    Temat postu:

Tekst "B"


Kristu abe nenu...

Świąteczna wrzawa nie ominęła nawet tego miejsca.
- Wszechobecna komercjalizacja... Mogłoby się wydawać, że choć taki Sam Środek Niczego uchroni się przed oplatającymi resztę świata mackami popkultury z jej "Ho, ho, ho!" mikołajami, przesłodzonymi aniołkami, pastorałkami, ozdóbkami, choinkowymi świecidełkami... Przecież tu nawet nie ma choinek.
Angela uniosła do ust papierosa i zaciągnęła się mocno, tym samym kończąc swój wywód. Z przedniego siedzenia piaskowego Hummera obserwowała osadę - kobiety krzątające się w obejściach złożonych z niedużych, okrągłych lepianek i rozkrzyczane, goniące się między trzcinowymi płotami zagród dzieciaki. W rękach dzieci, uniesione jak latawce, łopotały girlandy ze świeżych gałązek przeplecionych kwiatami, barwioną włóczką i skrawkami papieru. Z jakiegoś powodu przywodziły Angeli na myśl miniaturowe chińskie smoki - może dlatego, że jak i one wydawały się tu całkiem nie na miejscu. Girlandy miały posłużyć do przystrojenia otworów okiennych i drzwi chat, ale jak na razie więcej radości przynosiły w zabawie.
Opierający się bokiem o samochód mężczyzna pozwolił sobie na smutny uśmiech. Nie usłyszał w jej głosie wzburzenia ani nawet rozczarowania, jedynie suche stwierdzenie faktu. W pewien sposób było to przykre.
- To nie tak, moja droga - zaprotestował łagodnie. Mówił poprawną angielszczyzną bez cechujących miejscową ludność kwiecistych, metaforycznych zwrotów. Christoph Mudiwa był świeckim duchownym, katechetą maleńkiej wspólnoty zagubionej na zambijskiej sawannie. - Co u was stało się istotą świąt, tutaj wciąż jest tym, czym być powinno: wyrazem radosnego oczekiwania, przygotowania na przyjście Pana. Teraz ozdabiają domy i stroją małe drzewka na podobieństwo waszych choinek, to prawda. Mężczyźni polują, by kobiety mogły przygotować dla swoich rodzin posiłek chociaż symbolicznie różniący się od tego, co jedzą na co dzień. Wieczorem będą tańczyć i wspólnie śpiewać, czuwając przy jednym ognisku aż do świtu. A rano całą wioską przejdą dwadzieścia mil, żeby wziąć udział w Bożonarodzeniowej mszy. Przekonasz się, w tych ludziach i okazywanej przez nich radości nie ma nic wyuczonego, nic udawanego.
- Jeżeli zostaniemy tu tak długo.
Angela wydmuchała sinawy dym i od razu zaciągnęła się po raz kolejny. Kiedy o brzasku konwój ciężarówek wyładowanych ubraniami, podręcznikami, podstawowymi sprzętami codziennego użytku i słodyczami wyruszał z centrum misyjnego, by rozwieść to wszystko po okolicznych wioskach, nie było mowy o wigilii wśród rolników. Nie było mowy o postojach dłuższych niż konieczne do przekazania darów. Gdy jednak zajechali tutaj, szef wioski bardziej niż prezentami był przejęty trwającym już całą noc porodem swego dziecka. Przybyły z nimi lekarz, doktor Matthew Crawford, błyskawicznie ocenił sytuację jako złą i od razu zabrał się do pracy. Ciężarówki pojechały dalej. Angela i jej Hummer zostali z lekarzem.
- A poza tym - ciągnął katecheta jakby wcale się nie odezwała - czy to nie wasz przyjaciel prezentował przed chwilą dzieciom to pogardzane przez ciebie "Ho, ho, ho"?
No tak, Rats. Dlaczego reporter został w wiosce - po co w ogóle tu z nimi przyjechał - było dla niej zagadką. Rats, a właściwie Michael Rozga, powinien być teraz przykładowo gdzieś w ogarniętej kolejną rebelią sąsiedniej Demokratycznej Republice Konga. A zamiast sensacyjnych wydarzeń na pierwsze strony amerykańskich dzienników fotografował szczerzące się w obiektyw dzieciaki, z dumą prezentujące swoje zupełnie niepodobne do świątecznych girlandy, nie-choinki i ręcznie wykonane aniołki o czarnych buziach i wypalonych żarzącym się patykiem uśmiechach.
Dla Mudiwy on i dziewczyna mogliby być rodzeństwem: oboje jasnowłosi, podobnego wzrostu, podobnej szczupłej budowy. Z pewnością nie byli; odegnał od siebie tę myśl jako wyraz pokutującego w Afryce poglądu, że wszyscy biali dla czarnych są jednakowi, tak jak czarni są nie do odróżnienia przez białych.
- Naprawdę uważasz nasze aniołki za przesłodzony wytwór komercjalizacji świąt?
Angela zorientowała się, że trzyma w ręku ozdobę z pętelką z niebarwionej włóczki i że mężczyzna przygląda się jej, z przyjaznym uśmiechem czekając na odpowiedź.
- Nie. Nie, chyba nie.
Nie pamiętała, kiedy wyjęła aniołka z kieszeni. Wrzuciła go tam owiniętego miękką szmatką po tym, jak dziewczynka o hebanowej skórze i ogromnych, wyrazistych oczach wcisnęła jej figurkę w rękę jako podziękowanie za przywiezione rzeczy. Nie było to dzieło sztuki, ale w tamtej chwili Angie postanowiła, że aniołek w pierwsze święta po powrocie zawiśnie w najbardziej wyeksponowanym miejscu na choince. Prawdziwej choince: świerku albo jodle prosto z lasu, a nie palmie czy innej akacji.
Schowała swój prezent i wróciła spojrzeniem do centralnego placu. Młodsze dzieci i prawie wszystkie dziewczynki porzuciły gonitwę na rzecz ozdabiania rodzinnych chatek jak tego od nich oczekiwano. Rats pstrykał zdjęcia, a każdy błysk flesza witany był nowym wybuchem radości. Po chwili odłożył swój profesjonalny sprzęt na bok. Starsi chłopcy wciągnęli go w swoistą grę w piłkę - tylko zamiast piłki używali znoszonego, prawie rozpadającego się trampka.
Katecheta zaśmiał się na widok podniesionych w niedowierzaniu brwi dziewczyny.
- Mają piłkę - zapewnił. - Solidną, skórzaną piłkę. Dostali podczas wizyty ludzi z misji rok, a może dwa lata temu. Szanują ją sobie. Aż dziw, że się nią nie pochwalili od razu. Angela jakoś nie dziwiła się dzieciom. Rats gdy chciał potrafił wzbudzić w ludziach sympatię, ale zaufanie - to inna kwestia. Choćby ten szczurzy przydomek, którego dorobił sie wśród kolegów po fachu, mógł tu o czymś świadczyć.
Jak w odpowiedzi na słowa katechety jeden z chłopców odłączył się od gry i gdzieś zniknął. Wrócił po minucie ze skarbem tutejszych wyrostków i od razu zademonstrował doskonałość posiadanej piłki białemu mężczyźnie. Ten obejrzał ją ze znawstwem, pokiwał z uznaniem głową, pogratulował chłopakom w taki sposób, że ich twarze rozpromieniły się tak bardzo, że było to widoczne nawet z oddalonego Hummera.
Katecheta znów się uśmiechnął.
- Twój przyjaciel ma podejście do tutejszych dzieci.
- Mówiąc o dzieciach... - Angela posłała zaniepokojone spojrzenie w kierunku jednej z zagród. Przed wejściem do większej od innych budynków szopy kucała cała gromada najstarszych w wiosce kobiet, pochłoniętych cichym śpiewem. - Coś bardzo długo to trwa.

*

Dziecko było białe. Krzyczało wniebogłosy, oznajmiając światu swoje narodzenie po kilkunastu godzinach męczarni młodziutkiej matki. Dziewczyna, leżąc teraz bezsilnie na przykrytym kocem sianie, płakała razem z synkiem. Ze zmęczenia? Z ulgi? Czy też szóstym zmysłem wyczuła nieszczęście, zanim jeszcze Matt pokazał jej dziecko?
- Chiwa, chiwa... Chiwa!
Miejsce tradycyjnej plemiennej pieśni, od kilku godzin nieprzerwanie wypełniającej szopę, zajęło przeraźliwe zawodzenie. Dwa starcze głosy, do tej pory brzęczące swoje wymierzone w złe duchy przyśpiewki gdzieś w tle, splotły się z krzykiem maleństwa, niemal je zagłuszając.
Matt gorączkowo szukał oznak, że się pomylił. Bywało tak, że dzieci czarnoskórych rodziców rodziły się jasne, a pigment w skórze pojawiał się dopiero po kilku godzinach, czasem kilku dniach. Ale nie. Niebieskoszare oczy, rudawe włosy, różowawe ciałko. To nie był jeden z tych przypadków. Matt trzymał w dłoniach chiwa. Demona. Małego albinosa.
Od samego początku miał świadomość, że sytuacja jest skomplikowana i w tych warunkach naprawdę niewiele od niego zależy.
Wyrzucił stąd tłoczące się wokół rodzącej matrony, dławiące ją swoją troską. I bez nich dziewczyna miała kłopoty z oddechem. Było gorąco. Było duszno. Cuchnęło zwierzętami i przypaloną oliwą. Pozwolił zostać dwóm - teściowej tej dziewczyny i tutejszej zielarce. Potrzebował pomocy, a doświadczenia starej wiedźmie na pewno nie mógł odmówić.
W szpitalu pośladkowe ułożenie dziecka nie stanowiłoby problemu. W nędznej szopie dla kozłów i bydła, na rozłożonym na sianie kocu urastało do rangi dramatu. Dziecko nie dało się obrócić - próbowały tego miejscowe akuszerki, próbował on. Ale zwlekał z cięciem. Dopóki istniała realna szansa na poród bez jego bezpośredniej ingerencji robił wszystko, by ulżyć dziewczynie w bólu i nie przyspieszać kolei rzeczy.
Gdy dziecko w końcu się urodziło i zaczerpnęło swój pierwszy haust suchego afrykańskiego powietrza myślał, że to koniec kłopotów.
Ale nie. Bo dziecko było białe.
- Chiwa - powtórzył bezwiednie za lamentującymi kobietami, patrząc na pomarszczoną buźkę i przylepione do czółka jeszcze mokre jasne włoski.
Wioskowa wiedźma zaczęła obsypywać dziewczynę mieszanką ziół, popiołów i laterytu - tutejszej czerwonej ziemi, znów oddając się śpiewom. Druga z kobiet, babcia wrzeszczącego maleństwa, krążyła wokół niego powtarzając to swoje przerażające "chiwa". Wyciągnęła ręce po dziecko, ale Matt zasłonił je sobą, kręcąc głową. Okrył noworodka przygotowaną wcześniej wyjałowioną szmatą i stanął w uchylonych drzwiach szopy.
- Mike! - zawołał w szparę. - Angie!
Reporter pierwszy znalazł się w środku. Przygotowany do zdjęć aparat opadł, kiedy Rats zobaczył minę lekarza.
- Matt, co...
Nie dokończył, bo nagle w jego rękach znalazło się rozwrzeszczane zawiniątko. To go skutecznie uciszyło.
Do środka wpadła Angie, za nią Mudiwa. Katecheta zablokował sobą wejście zgromadzonym pod szopą kobietom, które powstawały z kucek, zaalarmowane nerwowym zawołaniem lekarza.
- Dobrze, niech nikt więcej tu na razie nie wchodzi - zadecydował Matt, wracając do boku młodej matki. Jej wciąż była potrzebna jego uwaga.
- Rozumiem, że nie wszystko jest w porządku? - zapytał Mudiwa.
- Nie. Nie wszystko - przyznał Matt, pochylony nad swoją pacjentką. - Dziewczyna jest słaba, ale nic nie zagraża jej życiu. Potrzeba jej dużo odpoczynku. Ktoś musi przypilnować, żeby nie zagoniono jej od razu do obowiązków w obejściu. Natomiast jej syn...
- ...jest biały - dokończył za niego Rats. Przyglądał się dziecku z trudnym do odczytania wyrazem na twarzy.
Babka noworodka wdała się w ożywioną dyskusję z katechetą. Mówiła szybko, w jednym z plemiennych narzeczy, różnym dla każdej wioski z osobna. Matt nie zrozumiał ani słowa. Skupił się na wykonywanych opatrunkach.
Dziecko z albinizmem pod palącym słońcem Zambii bez odpowiedniej ochrony i opieki nie miało przed sobą długiego życia. Często nieakceptowane, odrzucane tak przez rówieśników, jak i dorosłych nie miało też łatwo.
- Ona chce, żebyście go zabrali - odpowiedział jego myślom Mudiwa. - Przyniesie nieszczęście jej synowi. Przyniesie nieszczęście Lesedi, swojej matce. Całej rodzinie. Całej wiosce. Zły duch nawiedził to dziecko.
- Zły duch... Czy ona nie stroi swojego domu przed wigilią? Nie będzie tańczyć przy ognisku, o którym przed chwilą rozmawialiśmy? - zapytała Angela, pochylona nad ramieniem Ratsa.
- Zabierzemy je - odezwał się reporter, zanim katecheta zdążył odpowiedzieć na zarzut Angie. - Nie zostawimy go tutaj.
- A czego chce ta dziewczyna... Lesedi? I co na to jej mąż? Nie będzie miał nic do powiedzenia w tej sprawie?
Angie nie zamierzała odpuścić. Ale Mudiwa zignorował jej wzburzenie. Klęknął na sianie naprzeciwko lekarza. Położył dłoń na głowie Lesedi, a ona od razu przylgnęła do jego ręki wilgotnym policzkiem. Spojrzał w oczy Mattowi.
- Tak będzie najlepiej dla wszystkich. Dla niej przede wszystkim.
- Zabierzemy je - zapewnił po raz kolejny Rats, podejmując decyzję za wszystkich.
Nikt nie powiedział nic więcej. Matt w milczeniu kończył zakładać opatrunki. Mudiwa głaskał mokrą od potu i łez twarz dziewczyny. Obok nich przykucnęła staruszka. Zielarka nadal wyśpiewywała swoje rymy pod ścianą szopy, sypiąc co jakiś czas mieszanką w stronę Lesedi. Rats trzymał dziecko z ostrożnością, której Matt się po nim nie spodziewał, kiedy dawał mu je w ramiona.
Angie jako jedyna opuściła szopę, by przygotować samochód do drogi.
Kiedy usłyszeli podjeżdżającego Hummera, Matt powtórzył zalecenia odnośnie dziewczyny. Zebrał swoje rzeczy i upchnął do torby. Chciał wziąć noworodka od Ratsa, ale reporter zapewnił, że sobie radzi.
Wsiadali do samochodu obserwowani przez wszystkich obecnych w wiosce. Kobiety przerwały pracę, dzieci porzuciły zabawę. Nawet mężczyźni, którzy zrezygnowali z rytualnego polowania, by zapewnić bezpieczeństwo rodzinom podczas pobytu obcych w wiosce, otwarcie im się przyglądali. Stara wiedźma przekazała coś zebranym, po swojemu wyjaśniła, dlaczego biali zabierają dziecko. Nie padło przy tym słowo chiwa i Matt był równie zdziwiony, co wdzięczny.
Zanim Angie ruszyła spod szopy, ze środka wyszedł Mudiwa, niosąc w ramionach dziewczynę.
- Lesedi chce jechać z wami. Rozumie, że tak trzeba i wróci tu, ale chce odprowadzić syna "w lepsze miejsce".
- To nie jest dobry pomysł.
- Jest matką. Ma prawo. Poza tym sam pan mówił, doktorze, że potrzeba jej teraz odpoczynku. Spędzi w misji kilka dni, potem wróci. A do tej pory jej mąż zapomni, że urodziła... - powstrzymał się w ostatniej chwili.
Matt kiwnął głową. Rats zrobił miejsce na tylnym siedzeniu i katecheta położył tam dziewczynę. Rats dał jej niemowlę, kiedy wyciągnęła ręce po syna.
Nie mówiąc nic więcej odjechali razem z młodą matką i jej dzieckiem-demonem.

*

Wioska została za nimi.
- Jedź na zachód.
Rats ostrożnie wyciągnął spod siedzenia torbę, tak by przypadkiem nie potrącić kobiety lub noworodka. Angie zerknęła na niego do tyłu.
- Misja jest...
- Na zachód - powtórzył, nie pozwalając jej dokończyć. Wyjął z torby odbiornik GPS. Przez moment przyglądał się wyświetlaczowi, po czym zaczął wprowadzać poprawki. Gdy skończył, rzucił Angie na kolana. - Tym się kieruj.
- Mam swoją mapę.
- Moja mapa jest dokładniejsza. Kieruj się nią. Nasz cel to przygraniczne miasteczko na zachód stąd. Znam tam kogoś, kto pomoże nam i dziecku. Ono tutaj zginie. Prędzej czy później - umrze, i to straszną śmiercią.
Dziecko zakwiliło trochę głośniej jak w proteście.
Lesedi też płakała, chociaż jej nie było słychać. Ale ślady łez nie wysychały na jej zmęczonej, zrozpaczonej twarzy. Odkąd opuścili wioskę, nie odrywała oczu od zawiniątka w ramionach.
Matt pierwszy zebrał myśli. Wziął nieruszone urządzenie od Angeli. Przyjrzał się mapie, po czym wyłączył odbiornik.
- Jedźmy do kliniki - zadecydował. - Tam się nim zajmą. Otoczą opieką. Znajdą miejsce, gdzie będzie mogło...
- Umrze.
- Nie umrze. Wszyscy wiemy, że albinosi mają tu ciężkie życie, ale w odpowiednich warunkach, przy profesjonalnej pomocy...
- Nie przeżyje. Może ma przed sobą kilka lat, może kilkanaście, ale wcześniej czy później...
- Mike! Chcesz wyszmuglować stąd dziecko! - Tym razem to Matt nie doczekał końca zdania. - Nie można wywozić stąd dzieci. To nielegalne.
- A zabijanie jest legalne? Odcinanie rąk i nóg, i sprzedawanie po kawałku czarownikom jest zgodne z prawem? Przerabianie na amulety?
Rats nie podniósł nawet głosu, ale jakaś złowroga nuta sprawiła, że lekarz aż się cofnął. Lesedi również nie umknęła nagła zmiana atmosfery wśród białych, bo wcisnęła się w róg Hummera, osłaniając ramionami synka. A dziecko rozkrzyczało się tak, jakby każde słowo trafiało wprost do niego.
Samochód się zatrzymał.
- O czym ty mówisz? - zapytała Angela, odwracając się do tyłu. W zasadzie nie musiała - mina Matta powinna jej wystarczyć. Oczy lekarza były zmrużone, coś się w nich czaiło, coś niedobrego. Mimo że jego spojrzenie nie opuszczało postaci reportera, to coś nie było wymierzone w Mike'a.
Rats przeczesał dłonią mokre od potu włosy. Ale zanim jej odpowiedział, temat podjął Matt.
- Nie tu, Mike. Zgodzę się, w Tanzanii ludzie są dla albinosów groźniejsi od palącego słońca. Ale tutaj? W Zambii? W najspokojniejszym, najbardziej pokojowym kraju w tej części świata?
- Kiedy zobaczyłeś, że to dziecko nie jest jak wszystkie, że to albinos, co pomyślałeś? - odpowiedział mu pytaniem Rats, nadal nie uginając się pod wzrokiem lekarza.
- Że nieszczęście spotkało tę rodzinę. Że dziecko jest chore, że choroba jest nieuleczalna, że do końca życia będzie odmieńcem. Że plemię może go nie zaakceptować, odrzucić. A nawet jeżeli tak się nie stanie, jego życie będzie pasmem cierpień, bo albinosi nie są w stanie normalnie egzystować w tym klimacie. I że ma cień szansy w misji. O czym ty pomyślałeś?
- O tym, że mam w rękach towar. Cenny. Dający bogactwo. Albinosi są tutaj uważani za przeklętych, za demony. Ale czarownicy nawet dla nich znaleźli zastosowanie. Więc sprzedaje się ich czarownikom za ogromne pieniądze. Wiesz, ile dostałbyś za to dziecko? Nie, dla ciebie może nie byłyby to duże pieniądze. Ale przeciętnemu pastuchowi albo rolnikowi z sawanny przyniosłoby zarobek równy pięcioletnim dochodom. I to dlatego tak mało, bo dziecko jest małe. Myślisz, że kogokolwiek powstrzyma konieczność kilkugodzinnej przeprawy przez jezioro do Tanzanii, jeżeli - jak ty twierdzisz - tu nie znajdzie się kupiec?
- Chcesz powiedzieć... - jeszcze raz spróbowała Angela.
- Tak! Chcę powiedzieć! Jak bardziej dosłownie musicie to usłyszeć, żeby dotarło! To dziecko to nie dziecko, to towar: to włosy zapewniające rybakom obfitsze połowy, to krew gwarantująca bogactwo poszukiwaczom złota, to skóra, to...
- Przestań! - Angie chciała krzyczeć dalej, ale gdy zobaczyła minę Ratsa, gniew minął. Nie prowokował jej. Jeśli przemawiała przez niego wściekłość, to nie na nią.
- Przestań - szepnęła. - Dotarło.
Rats opadł na siedzenie. Wszelkie ślady stresu zniknęły z jego twarzy. Odwrócił się do Lesedi, uśmiechnął łagodnie, chociaż dziewczyna czujnie śledziła każdy jego ruch.
- Może ona by tego nie zrobiła - zaczął ciszej, już normalnym głosem. - Nie, nie sądzę, żeby była w stanie. Może nikt z jej wioski nawet by o tym nie pomyślał. W końcu świętują Boże Narodzenie. W Biblii nie pisze: a bezbronnego bladego bliźniego swego ćwiartuj...
- Mike.
Kiwnął głową na protest Matta, ale nie umilkł.
- Wieści się rozchodzą. A pieniądz to pieniądz. Żyjecie tu. Wiecie jak tu jest.
Skończył. Lesedi nadal nie spuszczała z niego uważnego spojrzenia, ale już nie okazywała strachu. Pochylił się nad maleństwem, odchylił róg opatulającej go szmatki i szepnął coś, czego żadne z nich nie zrozumiało. Dla Lesedi jednak nie były to obce słowa, bo na jej wargach pojawił się nikły uśmiech. Też się odezwała, tak cicho, że tylko dziecko i Rats byli w stanie ją usłyszeć. Matt i Angie dostrzegli tylko ruch pełnych, ciemnych warg.
Matt westchnął ciężko. Odwrócił się na siedzeniu, patrząc przez przednią szybę na otaczającą ich z każdej strony sawannę, na ciemne kształty pokracznych akacji, odcinających się od płonącego zachodem słońca nieba.
- Jedź - powiedział do Angie.
- Dokąd?
Zawahał się. Spojrzał na GPS Mike'a. Zerknął w tył, ale Rats nie zwracał na nich uwagi, skoncentrowany na dziecku.
- Przed siebie - westchnął. - Na razie przed siebie.
Przed sobą mieli misję. Angie kiwnęła głową. Nie odezwała się. Żadne z nich nie miało ochoty na dalsze rozmowy.
Nie liczyli, ile minęło czasu, gdy z tylnego siedzenia dobiegł ich cichy głos kobiety. Nie zwracała się do Ratsa, który już się odsunął na poprzednie miejsce i teraz siedział z głową odchyloną do tyłu, wpatrzony w ciemniejące niebo. Opowiadała coś dziecku, może tutejszą bajkę na dobranoc.
- Dawno, dawno temu żył potwór - odezwał się nagle Rats, nie zmieniając pozycji.
Kobieta umilkła na moment.
- Dawno, dawno temu - podjął na nowo - żył potwór. Shing'weng'we. Połknął wszystkie domowe zwierzęta i wszystkich ludzi na całym świecie, poza jedną kobietą, która się przed nim schowała. Ta kobieta była w stanie błogosławionym i urodziła syna.
Urwał i spojrzał na Lesedi. Uśmiechnął się do niej i kiwnął głową zachęcająco. Zrozumiała. Kontynuowała opowieść, odtąd robiąc krótkie przerwy dla jego tłumaczenia.
- Kiedy jej syn podrósł, a nazywał się Masala Kulangwa, zapytał dlaczego są sami na świecie. A ona odpowiedziała: mój synu, wszyscy inni zostali połknięci przez złego potwora, Shing'weng'we. Mogę przestać, jak wam to przeszkadza.
Dopiero po chwili zorientowali się, że ostatnie zdanie nie było częścią opowieści.
- Mów - rzucił krótko Matt, nie chcąc przeszkadzać kobiecie.
- I Masala Kulangwa zaczął szukać potwora. Pewnego dnia wrócił do matki, krzycząc do niej już z daleka. "Mamo, mamo, zabiłem potwora! Raduj się i śpiewaj!" Matka popatrzyła na zdobycz. "Mój synu, to tylko konik polny, nie potwór. Upieczmy go i zjedzmy." Chłopiec nadal musiał szukać potwora. I znów jednego dnia wrócił do matki z radosnym okrzykiem. "Mamo, zabiłem potwora! Ciesz się i śpiewaj z radości!" - wołał. "Synu, to ptak, nie potwór. Upieczmy go i zjedzmy." - Znów umilkł. Lesedi z uśmiechem mówiła dalej, patrząc to na dziecko, to na niego. - Masala Kulagwa znów wybrał się na polowanie na potwora. I znów wrócił do matki z nową zdobyczą i z pieśnią na ustach. "Mamo, mamo, zabiłem potwora!" Tym razem to była mała gazela. Następnym - antylopa. Ani gazela, ani antylopa nie była potworem w oczach matki. Upiekli je i zjedli.
Chłopiec wyrósł na dzielnego mężczyznę. Postanowił naprawdę znaleźć potwora - nie konika polnego i nie ptaka, i nie gazelę, i nie antylopę, ale Shing'weng'we. Matka bała się o syna, ale w końcu zgodziła się na jego wyprawę i Masala Kulangwa wyruszył szukać potwora, który zjadł wszystkich ludzi. Gdy chodził po Ziemi i go wołał, potwór odpowiedział mu przerażającym głosem, od którego zatrzęsło się wszystko wokół. "Oto jestem ja, Shing'weng'we!".
Młody mężczyzna przeląkł się, ale nie uciekł. Po ciężkiej walce pokonał potwora, zabił go, a potem rozciął grzbiet i wypuścił uwięzionych ludzi. Był tam jego ojciec i cała rodzina. Była tam też kobieta, którą przez przypadek w czasie walki z potworem zranił. Próbowała go zaczarować i zabić, ale nie udało jej się. Masala Kulangwa przebaczył jej, wynalazł lekarstwo i uzdrowił zranioną kobietę. A wtedy wszyscy ludzie obwołali go wodzem. Posadzili na tronie i tak stał się wodzem całego świata.1
- "Bóg nad wszystko Jezusa wywyższył i darował Mu imię ponad wszelkie imię" - dopowiedział Matt, gdy Rats skończył opowieść Lesedi. - Nie wiedziałem, że tak dobrze znasz to narzecze.
- Powiedziała mi, że tę legendę śpiewają najpierw przy wigilijnym ognisku, a potem w kościele, w czasie Bożonarodzeniowej mszy. I wielu rzeczy o mnie jeszcze nie wiesz.
- Opowiedz jej naszą wersję - zaproponowała Angela.
- O dziecku, które przyszło na świat w stajence na sianie? Które zostało powitane przez trzech wędrowców z dalekich krain? I które musiało uciekać, bo groziło mu śmiertelne niebezpieczeństwo? - Zaśmiał się. Trochę w tym było szczerego zauroczenia sytuacją, ale dominowała gorzka nuta. - Ona przecież zna tę historię. Pierwsza gwiazdka na niebie. Zatrzymaj się.
Niebo nad nimi zgranatowiało, rzeczywiście pojawiły się gwiazdy - nie jedna, ale całe ich mrowie.
- Niebo gwiaździste nade mną, prawo moralne we mnie - zacytował bezwiednie Rats, patrząc w górę. Gdy opuścił głowę, na jego twarzy błąkał się uśmiech. - Nie tak wyobrażaliście sobie wigilię, co?
- Nie - przyznał Matt.
Angela westchnęła.
- Spędziłam tu trzy ostatnie lata i to moja najbardziej świąteczna wigilia. Bez śniegu, bez choinki, bez mikołajów w centrach handlowych - to nie to samo co w domu.
- Na brak śniegu nic nie poradzimy. Na mikołaja też nie ma co liczyć. Ale choinka... - Matt wyciągnął z torby kartkę z przygiętymi rogami i poszarpanymi brzegami. - Taka może być?
Podał kartkę Angie. Dziewczyna uśmiechnęła się, patrząc na świąteczną pocztówkę przedstawiającą wielką wystrojoną choinkę.
- Musi wystarczyć. - W świetle podręcznej latarki przesunęła palcem wzdłuż łańcucha lampek, owijającego drzewko. - To najpiękniejsza choinka, jaką widziałam od trzech lat.
Odwróciła się i podała kartkę Ratsowi. Rats odłożył ją na siedzenie.
- Jak wigilia, to wigilia - wymruczał, grzebiąc po ciemku w torbie. Angela poświeciła mu latarką. - Wiecie, jest taki zwyczaj w mojej rodzinie... Łamiemy się opłatkiem. To taki biały wafel. To symbol... Nie pamiętam, czego to symbol.
- Symbol pokoju i pojednania - uzupełnił Matt z nieznacznym uśmiechem. Popatrzył na wsunięte między przednie siedzenia opakowanie z tabliczką czekolady, potem na reportera spod uniesionej w trochę drwiącym, trochę rozbawionym wyrazie brwi.
- To czekolada - przyznał Rats, jakby były co do tego jakiekolwiek wątpliwości. - Miękka i trochę nadtopiona.
- Nie szkodzi.
Angie pierwsza ułamała kawałek. Potem zrobił to Matt, wciąż nie odrywając spojrzenia od Ratsa. Reporter podsunął czekoladę Lesedi. Dziewczyna z nieśmiałym, ale promiennym uśmiechem wzięła kawałek dla siebie.
- No to Kristu abe nenu muli ino nshikunkulu ya Mwezi.
Lesedi z pełnym szacunku kiwnięciem powtórzyła te słowa najpierw do niego, potem do Matta i Angeli. Na koniec szepnęła to samo do dziecka, dodając przy tym coś od siebie.
- Wesołych Świąt Bożego Narodzenia - przetłumaczył Rats, widząc pytające spojrzenia z przednich siedzeń. - Właśnie nazwała swojego syna. Dała mu na imię Nthanda - gwiazda.
Wcisnął Lesedi czekoladę w dłonie i sięgnął po odłożone zdjęcie choinki. Wyszperał z kieszeni zapalniczkę i oświetlił sobie obrazek. Zaciekawiona Lesendi przysunęła się bliżej.
- Zgaś zapalniczkę, zanim zdarzy się nieszczęście - rzuciła Angela, wyciągając w jego stronę latarkę.
- Nic się nie zdarzy. - Rats długą chwilę przyglądał się choince. Potem niedyskretnie przebiegł wzrokiem po wypisanych na drugiej stronie życzeniach. - Masz syna.
- Mam. Oddawaj.
Matt wychylił się nad siedzeniem sięgając po pocztówkę, ale Rats cofnął się poza jego zasięg. Płomień zapalniczki oświetlił twarzyczkę i wrażliwe oczy małego Nthandy, który znów się rozpłakał. Lesedi instynktownie odepchnęła reportera od dziecka.
- Cholera!
Rats natychmiast zgasił zapalniczkę, gorączkowo wachlując tlącą się kartką. Szczęśliwie nie zajęła się ogniem.
- Osmaliłem ci choinkę, ale życzenia są całe - oznajmił, oddając Mattowi jego własność. - Ile ma lat?
- Dwanaście.
Matt ostrożnie wygładził przypalone brzegi pocztówki, po czym schował ją w bezpieczne czeluście torby, z dala od reportera.
- Dlaczego nie spędzasz z nim świąt?
- Bo jego matka robi wszystko, byśmy nie byli sobie bliscy.
- Powinieneś z nim być. Powinieneś być teraz ze swoim synem. Angie powinna mieć prawdziwe święta z choinką i mikołajami. - Zawahał się, ale nie trwało to długo. - Ale wszyscy jesteśmy tutaj, z dala od domów, z dala od rodziny. To coś znaczy. Byliśmy przy narodzinach tego dziecka, zabraliśmy je z wioski, gdzie mogło spotkać je coś złego. To nie przypadek.
- Rats...
- Mike...
Oboje wiedzieli, do czego zmierza.
Rats podparł się o ich siedzenia, pojawiając się między nimi.
- To nie przypadek - powtórzył, akcentując mocno każde słowo. - Los tego dziecka leży w naszych rękach. Możemy zapewnić mu bezpieczniejszą przyszłość. Z dala od łowców skór i czarowników, sporządzających swoje mikstury na szczęście z krwi albinosów. Wystarczy, że Angie skręci na zachód, a ty Matt na moment zapomnisz o tym, co legalne, a pomyślisz co jest słuszne.
Nie odpowiedzieli. Rats spojrzał na Lesedi i małego Nthandę. Zmrużył oczy i z determinacją wytoczył swój ostatni argument.
- Może temu dziecku przeznaczone jest pokonanie potwora? Jest Wigilia, dajcie mu szansę. Nie każę wam uciekać z nim do Egiptu przed żądnym jego krwi możnym tej ziemi, wystarczy kilkadziesiąt mil na zachód. Jest Wigilia...
Angela rzuciła krótkie spojrzenie na Matta. Lekarz milczał, uparcie patrząc przed siebie.
- Jest Wigilia - powtórzył po raz kolejny Rats.
Matt kiwnął głową. Angela bez słowa skręciła. Rats opadł na siedzenie z triumfalnym uśmiechem.
Wokół trwała noc, ale przed nimi horyzont złocił się poświatą oczekującego na nowy dzień słońca, niczym wcielona tajemnica betlejemskiej stajenki. Suche powietrze przesycone było nadzieją.
- Prawdziwie noc cudów - wyszeptał Rats, zapatrzony w astronomiczny zmierzch płonący nad zambijską sawanną.




1/ Ks. Z. Majcher Afrykańskie mity chrystologiczne,
J. Healey, D. Sybertz, Towards an African Narrative Theology
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kaliope
Administrator



Dołączył: 25 Kwi 2008
Posty: 182
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Olsztyn

PostWysłany: Pon 12:45, 12 Sty 2009    Temat postu:

Tekst "C"

Opowieści wigilijne

Widzicie pierwszą gwiazdkę, chłopcy?
Nie widzicie. Gapicie się tylko bezmyślnie w buzujący płomień ogniska, narzekacie, że wam zimno, i trzęsiecie się jak baby. Mróz kąsa jak diabli, to prawda, ale skoro stary człowiek potrafi dać mu radę, pokażcie, że wy też możecie. Za czasów mojej młodości, ludzie byli twardsi. I choć z trudem wyrąbywało się tunele w wysokim śniegu, łzy błyskawicznie zamarzały na policzkach i brakowało opału na ogniska, jakoś nam to specjalnie nie przeszkadzało. Chłopcy, którymi dowodziłem, rozgrzewali się głośnym śpiewem i historiami opowiadanymi jedna po drugiej w oczekiwaniu na pierwszą gwiazdkę. Poznałem wtedy wiele opowieści – krótkich, czy długich, ciekawych, lub tak nudnych, że człowiek zasypiał w trakcie. Nigdy żadnej nie opowiedziałem sam, dziś będzie ten pierwszy raz i licho wie, dlaczego postanowiłem podzielić się nią akurat teraz, akurat tą i akurat z wami. Doceńcie to, bo wy akurat najmniej na tę historię zasłużyliście.
A zatem oderwijcie się od narzekań i spójrzcie w niebo. Szukajcie tego, co tak wielu wcześniej szukało przed wami i bądźcie cierpliwi, bo stary człowiek szuka słów. Porządna opowieść wigilijna zawiera w sobie zazwyczaj mnóstwo nudnego morału, drania, dla którego ów morał jest przeznaczony i dobrej istoty próbującej sprowadzić złego faceta na właściwą ścieżkę.
Z poszczególnych elementów mojej historii ostał się tylko drań, a cała reszta jest mocno wątpliwa. Tym bardziej, że nie znam nawet jej początku, choć jest wycinkiem z mojego życia, nie mam pojęcia, od czego właściwie powinien zacząć opowiadać.
Miała na imię Matylda i była zakonnicą…
Nie. Nie pasuje. Tak się zaczynają historie miłosne, a ja – co by o mnie nie sądzić – nie gustuję w siostrzyczkach w habitach.
Nie wierzyłem w Boga, a waszą wiarę uznawałem za relikt przeszłości, który powinien był zniknąć wraz z Wielką Wojną i zagładą Starego Świata. Wyśmiewałem się z czegoś, do czego nikt nie potrafił mnie przekonać. Naraziłem się i arcybiskupowi, który mnie ekskomunikował i pozwolił załatwić mnie każdej szui, jaka chodziła po tej ziemi. Ukorzyłem się potem przed nim tylko dlatego, że nie miałem ochoty na bycie zwierzyną, tym bardziej, że o ile z tymi z mieczami umiałem świetnie sobie radzić, to już z cholerną kuszą nie bardzo.
Było to 57 roku po Wielkiej Wojnie, akurat w Wigilię…
To chyba same słowa „wydarzyło się w Wigilię” powinny być początkiem mojej opowieści. Zadziwiające, bowiem, że wszystko co mnie dotąd ważnego spotykało, miało miejsce w czas Bożego Narodzenia. Ironia losu, że musiało paść akurat na ateistę. Ale prawdą jest też, że sam ten los prowokowałem.
Odkąd tylko pamiętam, zarabiałem jako najemnik i łowca nagród - deptałem zajadle po piętach każdemu bandycie, jaki tylko trafił mi się na podręczną listę poszukiwanych. Musiałem być dobry – i byłem – nie zgadlibyście, jaka w tym fachu jest konkurencja. Wyciskałem każdy grosz – zawsze i wszędzie, nie znałem dni wolnych, w pogodę czy w burze z piorunami, ciągle byłem w drodze. W Boże Narodzenie zaś zbijałem największe pieniądze, podczas gdy kolesie po fachu siedzieli w domach przy osypujących się choinkach, zażerając się ile wlezie. Święta, kiedy to teoretycznie gasną wszelkie spory i ludzie zbliżają się do siebie, dla mnie oznaczały okres wytężonego wysiłku, nagrodzonego brzęczącym złotem w kieszeni.
Jasne, że nie wszystkim moim ludziom odpowiadało to, by brnąć w najgorszą zawieję na rzecz spotkania z rodziną. Wiedziałem o tym doskonale i raz w życiu postanowiłem być wielkoduszny i puścić kilku malkontentów do domu. Usłyszawszy słowa „chcecie – jedźcie”, z tych kilku zrobili się wszyscy i zostałem sam jak palec na środku śnieżnego pustkowia i niewesołą perspektywą, że muszę radzić sobie sam.
Zawziąłem się i szedłem za facetem, wyciskając z konia resztki sił. Spieszyłem się, bo pruszył śnieg zacierając ślady. Nad moją głową widniało rozgwieżdżone niebo i byłbym się pewnie pozachwycał widoczkiem, ale było strasznie zimno, buzowała we mnie złość na towarzyszy i miałem zadanie do wykonania. Dlatego też niezbyt się ucieszyłem, gdy na horyzoncie zamajaczyły wieże klasztoru, który osiadł na wysokim wzgórzu. Jeśli mój cel zażądał azylu u siostrzyczek powołując się na świąteczny czas, miałbym duży orzech do zgryzienia.
Nie wiem, czemu wtedy nie zawróciłem i nie odjechałem. Zwykle ufam swoim przeczuciom, a głosy rozsądku wrzeszczały w mojej głowie jak szalone… Może wydarzenia potoczyłyby się innym torem – nie wiem.
Podjechałem do zamkniętej na głucho bramy i zacząłem walić pięściami, żeby mnie wpuszczono. Byłem tak pewien, że mieszkańcy klasztoru nie będą robili mi problemów, że brak odzewu mnie zdziwił. Kiedy po jakimś czasie, który wydawał mi się wiecznością, wrota zaskrzypiały, wpadłem do środka wściekły i rozdrażniony, żądając oddania mojej zguby.
- Nie.
W pierwszej chwili myślałem, że się przesłyszałem. Stała przede mną okutana w biały habit, drobna, bezbronna i drżąca z zimna. Za nią widziałem zwarty szereg sióstr. Pewnie rozśmieszyłby mnie ten widok, bo niby co mogły mi zrobić, ale nie byłem w nastroju do utarczek.
- Powtarzam na wypadek gdybyś nie zrozumiała. – wycedziłem, ledwie hamując cierpliwość, której nigdy nie miałem w nadmiarze. – Żądam oddania mi przestępcy. Wiem, że udzieliłyście mu schronienia i jeśli mnie nie posłuchacie, wyciągnę z tego gorzkie konsekwencje.
- Nie.
Nie wierzyłem, że jakakolwiek kobieta może być aż tak głupia. Cóż, trafiają się wyjątki.
- Nie drażnij mnie! – wysyczałem. – Oddasz mi to, po co tu przyjechałem i już mnie nie ma!
- Nie.
Zdarłem konia i pchnąłem go do przodu. Upadła w śnieg pod naporem ciała zwierzęcia, kopyta mojego kasztanka zaorały biały puch tuż koło jej Glowy. Zamierzałem coś jeszcze powiedzieć i wtedy podniosła na mnie oczy. Miały kolor zimowego nieba mroźną porą.
Podniosły mi się wszystkie włoski na karku i zawyło przeczucie. Drugi raz w ciągu jednego dnia postanowiłem je zignorować.
- Rozumiem każde pana słowo, kapitanie – odezwała się siostrzyczka – i moja odpowiedź wciąż brzmi tak samo. Nie wejdzie pan w klasztorne mury, prowadząc ze sobą śmierć. To klasztor miłosierdzia i Bożej sprawiedliwości. Nie możesz…
- Ja wszystko mogę. – przerwałem i puściłem konia. Zamierzałem wedrzeć się do środka siłą, nie przejmując się pomniejszymi krzykami protestu, jaki mógłby się potem podnieść, po tym, gdy zbezcześciłem święte miejsce.
I wtedy nie było już jednej siostrzyczki stojącej mi na drodze, ale setki. Białe, niewinne i bezbronne wobec mojego gniewu. Milcząc, chwyciły się za ręce, tworząc zwarty kordon. Najechałem koniem na zakonnice; zachwiały się, ale nie cofnęły.
Ach, więc to tak1 Wyjąłem miecz i uderzyłem płazem w ramię małej zakonnicy.
- Puszczajcie, albo nie będę miał litości!
Patrzyła na mnie, taka krucha i zdeterminowana. Podniosłem broń…
- Matyldo!
W jednej chwili szereg pękł jak mydlana bańka i zakonnice rozstąpiły się, ukazując staruszkę w białych szatach, podpartą z trudem na lasce.
- Proszę za mną. – powiedziała po prostu. Szedłem za nią korytarzem klasztoru, a echo moich kroków odbijało się od kamiennych murów. Było tak cicho i dziwnie, że moja pewność siebie nieco się zachwiała. Wydawało mi się, że ściany patrzą na mnie, obrazy szepcą między sobą, a ciemność podąża za mną, by mnie otulić swoimi ramionami i zostawić tu na zawsze. Tego dziwnego wrażenie nie zatarły nawet porozwieszane tu i ówdzie ozdoby świąteczne i zapach pieczonego ciasta.
- Plosę siostly, plosę siostly! – pojawiła się obok nas jakaś mała dziewczynka. Pewnie jedna z sierot, którymi klasztory tak chętnie się opiekowały. – Choinka splonela! - zasepleniła
Matka przełożona zmarszczyła brwi.
- Cała?
- Nie, tylko tlochę! – wyznało z pewnym żalem dziecko i poderwało się do biegu, znikając za zakrętem korytarza.
Stara zakonnica poprowadziła mnie dalej i stanęła przed wysokimi, drewnianymi drzwiami.
- Jak bardzo jest pan zdeterminowany, żeby zabrać od nas tego człowieka, kapitanie?
- Bardzo. – wycedziłem przez zęby. – Zrobię wszystko, co niezbędne, żeby osiągnąć swój cel. – położyłem znacząco dłoń na rękojeści miecza.
Pokiwała głową. Jej wzrok powędrował ku oknu, za którym spadła gwiazda. Tak przeraźliwie jasna, że gdybym wierzył w te chrześcijańskie bzdury, mógłbym pomyśleć, że to ta sama, która zaświeciła kiedyś nad Betlejem.
- Nigdy nie jest za późno, by się jeszcze wycofać. – powiedziała siostra cicho; ledwie ją słyszałem i pchnęła drzwi. Moim oczom ukazały się szereg łóżek, na których leżeli chorzy i ranni. Wokół nich uwijały się zakonnice.
- Jest taka tradycja w tym klasztorze – zaczęła siostra, postępując za mną. Nawet nie mrugnęła okiem, gdy wyrwałem komuś kubek, chcąc się napić. Płyn okazał się płynną czekoladą, która poparzyła mi język i gardło. – że prawo wstępu mają tylko ci, którzy są najbardziej potrzebujący. Nie jest ważne, czy jest zły, czy dobry. Nie możemy odmówić im schronienia, ale z chwilą, kiedy już pomoc otrzymają, muszą opuścić nasze mury. Robię dla pana wyjątek, łamiąc prawo azylu.
Nie musiałem pytać, kim są ludzie w tej sali. Wystarczyło mi to, że na widok mojego munduru zrobili się strasznie nerwowi i już wiedziałem. Oczy zaświeciły mi się na myśl, ile dostałbym za tę zgraję.
- Jeden! Ten, po którego pan przyszedł i nikt więcej! – oznajmiła twardo siostra i musiałem się na to zgodzić. Sam przed sobą przyznałem, że dość trudno byłoby mi wlec ich wszystkich na postronku w pojedynkę.
Drań wrzeszczał i kopał, kiedy go wyprowadzałem. Przepełniała mnie taka radość, że nie zauważyłem, kiedy znikła matka przełożona i zostałem sam na sam z człowiekiem, dla którego nie miałem współczucia i z obserwującymi mnie murami zamku. Nie zwracałem jednak na nie uwagi, niemal frunąc w drodze do mojego konia. W myślach już przeliczałem góry pieniędzy, jakie właśnie zarobiłem.
Mała zakonnica czekała na mnie przy bramie, niemal niewidoczna w mroku i sypiącym coraz mocniej śniegu. Jej oczy były pełne żalu, gdy patrzyła na szarpiącego się więźnia. Z jeszcze większym żalem spojrzała na mnie.
- Nie powiedziała panu. – Bardziej oznajmiła niż zapytała.
- O czym? – Tak naprawdę nie chciałem wiedzieć. Dostałem już to, czego chciałem i reszta mnie nie obchodziła.
- To miejsce jest uświęcone Bożym miłosierdziem. – Patrzyła na mnie tymi swoimi niesamowitymi oczami. - Kiedy się je wystawia na próbę, trzeba się liczyć z tym, co ta próba przyniesie.
Zaśmiałem się.
- Straszysz mnie, siostro?
- Skoro łamie pan zasady i zabiera nam pan coś cennego, kapitanie, musi pan nam tak samo cenną rzecz zostawić. Takie są reguły klasztoru.
- Nic ode mnie nie dostaniecie! – prychnąłem, wyprowadzając konia przed bramę.
- Nie dzisiaj. – zgodziła się.
Zawył wiatr, zawirowały płatki śniegu i przysłoniły mi małą Matyldę. Brama zamknęła się z hukiem za moimi plecami.
Pojechałem do miasta, oddałem swego więźnia w ręce sprawiedliwości i zainkasowałem pieniądze. Piłem trzy dni i trzy noce, zabawiając się z dziewczynkami, a kiedy już wytrzeźwiałem, zebrałem swoich ludzi i pojechałem na łowy. Myślałem, że to moja ostatnia przygoda z klasztorem i nie poświęcałem mu większej uwagi. Przez jakiś czas udawało mi się skrzętnie omijać to miejsce i nawet moi ludzie nie wiedzieli, co się działo ze mną wtedy, kiedy mnie opuścili. Mijał czas, a ja wciąż byłem najlepszy. Prześcigałem konkurencję, byłem postrachem wszelkich złodziei i bandytów i świetnie mi się wiodło.
Aż raz, znów pewnej Wigilii, coś mnie zagnało w tamte strony. Kolejny zbieg, któremu potrzebne było wybaczenie i miłosierdzie, schronił się za murami klasztoru. Surowe, kamienne mury robiły na mnie wrażenie, znów odezwało się we mnie przeczucie i znów je zignorowałem. Podjechałem pod bramę i – pewny swego oraz swoich praw – załomotałem w bramę.
Tym razem pozostała zamknięta na głucho. Skrzypnęła tylko ukryta w murze furteczka i mała zakonnica stanęła przed nami, uzbrojona tylko w swoją biel, i bezradność wobec oddziału wojska.
- Odejdźcie! – powiedziała cicho. – Wracajcie tam, skąd przyszliście.
Jak można było się domyślić, nie byłem wcale taki chętny do tego „odchodzenia’. Miotałem się i groziłem, wymachiwałem mieczem nad głową siostrzyczki i nic. Ze strony klasztoru nie doczekałem się żadnej reakcji, moi ludzie mruczeli coś między sobą, zdegustowani, a Matylda stała tam w śniegu, bosa, bez butów i sina z zimna. Wbrew sobie poczułem coś na kształt szacunku dla jej odwagi i determinacji. Stanowiła dla mnie zagadkę, nie bojąc się mnie i nic sobie nie robiąc z mojego gniewu.
Zwykła siostra zakonna umyśliła sobie, że nie wejdę w bramy klasztoru.
I nie wszedłem.
Nie wszedłem również rok, dwa i trzy lata później. Pewnie was dziwi to, że ciągle wracałem do tego klasztoru – mnie też dziwiło. Nie wiedziałem, co mnie pcha w te strony, ale z czasem zacząłem się pojawiać tu coraz częściej. Moi ludzie zaczęli przyzwyczajać się do tych zimnych murów, słyszałem ich niespokojne szeptania, W międzyczasie zdążyłem im opowiedzieć historię mojego pierwszego spotkania z siostrami, a później tego pożałowałem. Zaczęło się gadanie o klątwie i innych tego typu bzdurach. Nie chciałem dawać im wiary, ale coś jednak musiało być w tym, że wszystkie moje drogi prędzej, czy później prowadziły tutaj.
Sam nie wiem, kiedy zauważyłem, że nieważne jak daleko bym się znajdował i na którym krańcu świata przebywał, klasztor przyciągnie mnie do siebie.
Próbowałem z tym walczyć, a jakże! Problem w tym, że nic to nie dało. Moi żołnierze mruczeli między sobą i oskarżali mnie po cichu o wywołanie sił, nad którymi nie miałem wpływu. Drwiłem z ich strachu, chyba bardziej po to, żeby zagłuszyć swój własny niepokój. Śmiałem się, że rok w rok do siostrzyczek zmierza trzech wędrowców. Człowiek, którego ścigałem i który miał nadzieję zaznać Bożego miłosierdzia, ja, i Śmierć tańcząca wokół mnie w oczekiwaniu. Tylko, że talerz dla wędrowca zwykle czekał tylko jeden i to nie ja na niego zasługiwałem.
Czasem udawało mi się wejść do klasztoru, a matka przełożona dawała mi to, czego chciałem. Udawało mi się przy okazji zobaczyć przebłyski z ich życia. Białe siostry uwijające się pośród chorych, wiecznie dymiąca choinka, bo ktoś nie dopilnował świeczek i kręcący w nosie zapach czekolady. Podczas jednej z wizyt oskarżyłem zakonnice o rzuconą na mnie klątwę, wrzeszczałem, żeby dały mi spokój i wolność.
Zapamiętałem wtedy ich milczenie i oczy małej zakonnicy. Oczy koloru zimowego nieba w mroźny dzień.
Z czasem znudziła mi się zabawa w kotka i myszkę. Zamiast dać się wlec przeznaczeniu z drugiego końca świata w pogoni za zbiegami, postanowiłem zostać w pobliżu znienawidzonego klasztoru. Zamiast wiecznie skomleć o wpuszczenie mnie do środka i być uzależnionym od decyzji matki przełożonej, rozstawiłem ludzi pod bramami. Mieli przechwytywać zbiegów zmierzających w tę stronę, lub wymykających się na zewnątrz w złudnej nadziei, że „jest już bezpiecznie”. To był dobry plan i przez jakiś czas świetnie działał, dopóki ktoś nie doniósł na mnie władzom.
Zanim zdążyłem się obejrzeć, połowę moich ludzi rozniosły na mieczach wojska królewskie, a drugą połowę ze mną na czele zawleczono przed oblicze bardzo niezadowolonego monarchy i zacierającego z zadowoleniem ręce kata. Pamiętam, że tuż pod jaśniejącą pierwszą gwiazdką na niebie i przy śpiewie kolęd, tłumaczyłem się z zarzutów bezpodstawnego oblegania klasztoru. Moja towarzyszka w wędrówce, Śmierć, tańczyła wokół mnie, szczerząc się w parodii uśmiechu i zdawała się pytać „Kiedy?! No, kiedy?!”

Nie prześcignąłem tamtego roku konkurencji. Prawdę powiedziawszy, w ogóle przestałem jej dorównywać. Minęły lata cudownej prosperity, kiedy to nie musiałem martwić się o przetrwanie. Nadeszły dni, kiedy to niemal zdychało się z głodu, a piekielny klasztor majaczył na horyzoncie, strasząc zamkniętą na głucho bramą. Rzadko zdarzał się taki cud, że zakonnice mnie wpuściły. A ja, krążyłem dookoła, nie mogąc odejść na dobre. Przeklinałem dzień, w którym przyszło mi tu pierwszy raz zawitać, moi ludzie narzekali coraz bardziej i wiedziałem, że niedużo im trzeba, by się na dobre zbuntować. Oprócz lojalności, nic ich przy mnie nie trzymało, za to mnie trzymały więzy silniejsze od jakichkolwiek łańcuchów czy kajdan – cień murów i baszt oraz wspomnienie małej siostry w habicie. Stanowiła dla mnie zagadkę, której nie umiałem rozwiązać. Kobieta o sercu lwa i odwadze, pozwalającej stawić mi czoła bez wahania. Dziwnym trafem Matylda umiała sprawić, że nikła przy niej cała moja pewność siebie, potrafiła zagnieździć się w moich myślach na tyle, że nie potrafiłem jej stamtąd wyrzucić. Zadziwiające, że przez te wszystkie lata, ze wszystkich zakonnic tak naprawdę poznałem tylko ją. A jednocześnie zupełnie nic o nie wiedziałem.
Kiedyś wyszła do mnie przed bramę, wciąż biała i bosa, drewniane chodaki trzymając w ręku. Na widok jej bosych stóp, latały mi dreszcze po plecach. Niosła ze sobą zapach świąt, których nigdy nie obchodziłem, woń przypalonej choinki i czekolady, którą zapamiętałem i podświadomie tęskniłem. Siostra spojrzała prosto na mnie, ignorując zbrojny oddział za moimi plecami, prezentując jednocześnie całą swą dumę i pokorę i otworzyła usta, chcąc coś powiedzieć.
- Jest u was człowiek, którego ścigam. – Nie dałem jej dość do słowa. – Żądam widzenia się z matką przełożoną! Natychmiast!
- Obawiam się, że może to napotkać trochę trudności, kapitanie i…
- Przestań gadać i mnie do niej zaprowadź! – warknąłem i zamachnąłem się mieczem. Ostrze śmignęło koło jej głowy.
- Na teren cmentarza nie będzie miał wstępu żaden z was! – w głosie dziewczyny pierwszy raz odkąd ją poznałem zadźwięczała stal. – Jeśli przywozi pan kwiaty, chętnie je przekażę.
Kwiaty? Cmentarz? Znaczy się, matulka wykitowała, pomyślałem bez żalu.
- Nie bądź idiotką! – zniecierpliwiłem się. – To jasne, że nie chcę widzieć się z grobem, ale z następczynią staruszki. Która to? – uniosłem się w siodle.
Matylda uniosła tylko brew, a na jej ustach pojawił się nikły uśmieszek. Patrzyłem na nią, czekając, co powie, a potem prawda uderzyła mnie jak obuchem. Zrozumiałem, że to ona teraz sprawuje tu rządy i jeśli kiedykolwiek liczyłem na to, że pozwoli mi kogoś jeszcze stąd zabrać, to byłyby to marzenia naiwnego.
- No i dupa! – Mój zastępca wypowiedział na głos dokładnie to samo, co sam już pomyślałem.
Pozostało nam tylko zwijać manatki, kląć jak szewcy i szukać szczęścia gdzie indziej. Jeszcze bardziej znielubiłem to miejsce. Właściwie przestało mieć znaczenie, czy pojawię się tu za rok, czy za dwa. Wiedziałem doskonale, że choćby przygnał mnie tu sam diabeł za pomocą klątwy, niczego więcej nie uda mi się uzyskać. Moja mała zakonnica zwyciężyła mnie siłą, której tajemnicy wciąż nie udawało mi się rozgryźć.
Przysiągłem sobie wtedy, że już nigdy więcej o nic jej nie poproszę. Nieważne, jak blisko, byśmy się znajdowali, ile pieniędzy bym przez nią stracił, Matylda nie będzie miała z tym nic wspólnego. Na jakiś czas skończyły się święta na mrozie i w cieniu ponurych murów, oczy koloru zimowego nieba przestały mnie prześladować i ustały moje drwiny o podróżujących wspólnie trzech wędrowcach; zdawało mi się to wcale nie przeszkadzać i tylko Śmierć tańczyła wokół mnie jakoś wolniej i bez uśmiechu.
Przysięgi mają to do siebie, że się je najłatwiej łamie. I złamałem obietnicę, której tak bardzo chciałem dotrzymać pewnej grudniowej nocy. Jechaliśmy wtedy za jakimś draniem, który miał tyle na sumieniu, że sam szatan pewnie by się zdziwił, noc była diablo zimna, piekielnie wietrzna, a śnieżny pył wciskał się dosłownie wszędzie. Gdyby nie to, że na faceta dawno już polowałem i osobiście nadepnął mi na odcisk, pewnie bym sobie darował te pogonie wśród zamieci. Zatem gnałem swoich ludzi, wściekłych i niezadowolonych, zrezygnowany poznałem znajome strony, po czym zdążyłem się zdziwić, że mój gagatek wcale nie zamierzał poszukiwać Bożego miłosierdzia.
- Panie kapitanie, klasztor! – zaczęli wołać moi ludzie. Mieli nadzieję, że odpuszczę gonitwy i zaserwuję im ciepełko pod dachem. Widziałem światła w oknach i kształt wielkiej choinki z mnóstwem kolorowego badziewia na gałęziach.
Byłem głuchy na ich prośby, zwłaszcza, że wciąż we mnie tkwiła zadra porażki. Odpychało mnie od tego miejsca.
- Kapitanie, prosimy! – rozległ się błagalny chór.
- Słuchajcie mnie, osły! – zdenerwowałem się. Gdzieś w tej zawiei uciekało moje złoto i nie zamierzałem wypuścić go z rąk. – Wiecie doskonale, kto tak naprawdę ma tam prawo wstępu. I zapewniam was, że dopóki choć jeden z was trzyma się na nogach o własnych siłach, nie skręcę w tamtą stronę!
Piękna to była przemowa. Taka ładna i taka moja. Zapomniałem wspomnieć tylko, że jestem idiotą, który rzadko myśli o konsekwencjach tego, co powie.
Niecałą godzinę później moi ludzie narzekali na gorączkę i dreszcze, nawet konie podejrzanie pokasływały. Nie wiem, jakim cudem udało się wszystkim tak szybko rozchorować, zwłaszcza że miałem na nich baczne okno, ale raz jeszcze okazało się, że dla chcącego nic trudnego. Byłem zmuszony schować dumę do kieszeni i – jako jedyny zdrowy w tej kompani – odegrałem przed Matyldą żałosny spektakl, mający sprawić, żeby uwierzyła, że gonię ostatkiem zdrowia i sił.
Klasztor był taki, jakim go zapamiętałem przed laty. W kominkach buzował ogień, a wokół czuć było zapach świąt. Obległy nas sieroty, a moi ludzie, zachwyceni tą namiastką świąt, których ich pozbawiłem, przekrzykiwali się w wypatrywaniu pierwszej gwiazdki. Już dawno nie widziałem ich tak szczęśliwych i dokazujących; razem z mieszkańcami klasztoru zasiedli do wieczerzy i tylko ja nie przyłączyłem się do nich. Wiedziałem, że talerz dla wędrowca nie jest przeznaczony dla mnie. Nigdy nie był i nigdy nie będzie.
Zagłębiłem się w fotelu, popijając ukradzioną filiżankę mojej ukochanej czekolady; była gorąca i parzyła usta. Rozpływała się cudownie na języku i pierwszy raz od lat poczułem się szczęśliwy. Wyciągnąłem rękę w kierunku choinki i patrzyłem jak igły opadają ku ziemi. Płomyki świec migotały wśród gałęzi.
- Witaj, malutka. – przywitałem się. – Jeszcze nie spłonęłaś?
- Ma czas, święta dopiero się zaczęły. Zdąży.
Roześmiałem się, czego nie robiłem już od bardzo dawna. Oczy Matyldy rozszerzyły się i umilkłem, wściekły na samego siebie. Próbowałem ukryć za siebie filiżankę z czekoladą, ale nie dała się oszukać. Uniosła brwi i pokręciła głową.
Pewnie myślicie, że spędziliśmy cudowny czas na pogawędce – stary drań i zakonnica – składając sobie życzenia świąteczne. Jakby te wszystkie lata niesnasek poszły w niepamięć, zepchnięte w cień przez słodkie głosiki sierot, fałszowane kolędy moich żołnierzy, górę prezentów i bujdy o Mikołaju. Tak naprawdę, przesiedziałem całą noc przy kominku, pijąc w samotności, a moja mała zakonnica siedziała obok, bez słowa, obserwując mnie uważnie. Nie pytałem, co widzi i nie chciałem znać odpowiedzi. To i tak nie miało większego znaczenia.
A choinka? Do rana zdążyła zająć się ogniem co najmniej ze trzy razy.
Zamieć, która rozszalała się tuż po naszym przybyciu, trwała niemal tydzień. Przeklinałem w diabelną pogodę, podczas gdy mój oddział nie krył radości. Tyle lat spędzali święta wciąż w drodze i bez spoczynku, że nie mogli przestać się cieszyć. Byli jak dzieci, którym powiedziano, że szczęście trwa wiecznie.

Kiedy odjeżdżaliśmy, Matylda stała przy bramie. Obróciłem się jeszcze w siodle i widziałem jak stoi, niemal bosa i taka krucha w zacinającym wietrze i śniegu. Wiedziony nagłym impulsem, pchnąłem konia prosto na nią. Nawet się nie wzdrygnęła, a ja zeskoczyłem z siodła i ją pocałowałem. Wargi miała suche, zimne i obojętne, a jej oczy koloru zimowego nieba mroziły duszę. Wysunęła się z moich objęć, otarła łzy, które z moich oczu dmący wiatr i odeszła. Płatki śniegu wirowały wokół niej, oblepiały włosy i mąciły mi wzrok. Drzwi cicho zaskrzypiały za kobietą, która oddała Bogu i ludziom tyle swojej miłości, że nie starczyło jej już dla jednego człowieka.
Nie żałowałem. Przecież ja nie umiem ani wierzyć ani kochać.

Minęły trzy lata, zanim zobaczyłem ją ponownie. Jechaliśmy za bandą morderców, chyba bardziej z przyzwyczajenia niż z potrzeby. Ostatnio znów nam się wiodło jakby lepiej, niespodziewany zastrzyk gotówki wprawił nas w dobry humor. Wlekliśmy się za nimi noga za noga, wiedząc że i tak ich nie dopadniemy, zanim dotrą do klasztoru. Była piękna noc, gwiazdy mrugały nam nad głowami, a moi żołnierze wspominali zeszłe Wigilie i prześcigali się w opowieściach. Obok mnie było wyjątkowo pusto; Śmierć zaśmiała się tylko, gdy ją zawołałem i wyrwała się do przodu. Przez jakiś czas widziałem jak tańczyła daleko przed nami, smukła i dziwnie piękna, potem zniknęła mi z oczu i już nie wróciła.
To nie ja zauważyłem na horyzoncie łunę.
- Dziwne. Choinkę im szlag na dobre trafił? – mruknął mój zastępca i popędziliśmy konie.
Trafiliśmy akurat na dogasające zgliszcza, wśród których przechadzała się moja Śmierć z radosnym grymasem na twarzy. Siostry i sieroty błąkały się zdezorientowane, szlochając. Nie było nikogo, kto mógłby je pocieszyć ani dać rozgrzeszenie z błędu, jaki popełniły. Dla nas też go nie było. Mordercy, których nie chciało nam się ścigać, nie docenili świętości tego miejsca ani Bożego miłosierdzia.
A ona?
Leżała na śniegu; wyglądała jakoby spała. W ręku wciąż trzymała drewniany chodak, w fałdach szaty ukryły się zielone igiełki przypalonej choinki i czułem zapach czekolady. Jej białe szaty były poszarpane i osmalone od dymu, ale na jej twarzy gościł lekki uśmiech.
Moja mała zakonnica o sercu lwa.
Zawróciłem konia i odjechałem, bez słowa. Śmierć przestała tańczyć i pobiegła za mną, w oczekiwaniu na kolejną podroż i kolejnych nieszczęśników Nie odzywałem się do niej, nie wierząc, że mogła zdradzić. Zabrała mi coś, na czym mi tak cholernie zależało, już nie rozwiążę zagadki, nie dowiem, co tak naprawdę kryło się w mojej Matyldzie. Była dla mnie wyzwaniem, drzazgą za paznokciem, tak irytującą, a tak pusto, kiedy jej zabrakło. Nie miałem już czego więcej tutaj szukać. Mury klasztoru przestały mnie w końcu przyzywać i była to moja ostatnia Wigilia w tym miejscu.
To w zasadzie koniec mojej opowieści, nie wiem, co mógłbym jeszcze dodać. Chyba tylko to, że dogoniłem bandę i oddałem ich pod sąd, klasztor został odbudowany, zakonnice wróciły, a na grobie Matyldy cały rok kwitną kwiaty. I jeszcze to, że się zmieniłem, odnalazłem wiarę w sobie, a moja mała zakonnica przychodzi do mnie i śnię jej słowa pocieszenia i otuchy. Że odkryłem, iż pieniądze nie są najważniejsze, a Boże Narodzenie nie istnieje dla mnie bez przypalonej choinki, zapachu gorącej czekolady i gwiazdki na niebie.
Tak powinny się kończyć opowieści wigilijne i to właśnie chcieliście przecież usłyszeć. Bajkę z nudnym morałem.
Jeśli macie odwagę i naprawdę tego chcecie, przyjdźcie kiedyś, a stary drań kapitan być może opowie wam prawdziwe zakończenie tej historii.
Być może.


Ostatnio zmieniony przez Kaliope dnia Pon 14:11, 12 Sty 2009, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kaliope
Administrator



Dołączył: 25 Kwi 2008
Posty: 182
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Olsztyn

PostWysłany: Pon 12:47, 12 Sty 2009    Temat postu:

Tekst "D"


- Cholera, Sami, przez ciebie zamarzniemy na tym odludziu! - warknęłam, zacierając ręce i spojrzałam w ogień, nawet nie starając się ukryć gniewu.
Żółtopomarańczowe płomienie wesoło skakały po chruście, rozjaśniając zamyślone twarze chłopaków, okutanych w grube, futrzane kurty. Resztki szronu szybko topniały na rękawicach, poza tym jednak wszechobecny śnieg nie poddawał się ogniowi. Co by nie powiedzieć, to on był tutaj panem.
Sami się nie odzywał. Siedział tylko z czołem opartym na kolanach, z tymi swoimi czekoladowymi włosami opadającymi na twarz. Rękami obejmował nogi, w dłoni ściskał czapkę. Nie dawał po sobie poznać, że usłyszał moje słowa, co więcej, nie dawał też poznać, że żyje. Jakoś mnie to już nie ruszało, nawet jeśli tydzień wcześniej oddałabym wszystko, byle go mieć na własność.
Sprawiał wrażenie, jakby dostosowywał się do otoczenia. Wokół nas trwała puszcza, głucha i martwa, przypominająca zapomniany grobowiec. Czarne pnie drzew absorbowały światło ognia, jakby były go głodne, podświadomie i sennie w swojej zimowej hibernacji. Nie słychać było żadnych typowo leśnych odgłosów, żadnych szelestów, żadnego wiatru. Tylko czasami biała czapa zsuwała się z którejś gałęzi, pozostawiając w tym miejscu ciemną plamę. I to był jedyny przejaw ruchu - zrzucenie warstwy śniegu.
Świerki nie zrzucają igieł na zimę. Stroszą je jak sierść albo jak zatrute kolce. Gotowe są w każdej chwili zaatakować intruzów, jeśli zostaną do tego zmuszone. Na razie jednak są cierpliwe, nieruchome i tylko przyglądają się uważnie. Tak jak Patrzący.
Zatarłam ręce jeszcze raz i wyciągnęłam je do ognia, by rozgrzać zgrabiałe palce.

***

Leżę samotnie na łóżku. Rano mają przywieźć nową dziewczynę i jestem dziwnie spokojna, że ulokują ją u mnie. Nie żeby mi to przeszkadzało, towarzystwo bywa przydatne. Dostarcza rozrywki czasami. W sumie wiele to nie pomoże, wkrótce stąd zniknę, tak jak Sami i Arttu. Tylko że ja będę w znacznie gorszej sytuacji niż oni - mnie zabiorą Tam, podczas gdy dwaj przyjaciele od dawna już cieszą się nieograniczoną wolnością.
Przewracam się z boku na bok, nie mogę nawet na chwilę uciec od Nich spojrzeniem. Zewsząd zza rzeczywistości, jak zza lustra weneckiego, patrzą na mnie chłodne, błyszczące oczy. Nawet białe ściany sprawiają wrażenie, że ukryty tam jest czujny obserwator. Dotąd tylko ciemne powierzchnie sprawiały, że już prawie widziałam coś po drugiej stronie. Chyba moja sytuacja się pogarsza, ale nawet jeśli, to i tak nic na to nie poradzę. Nie mam wpływu na decyzje Patrzących.
Kiedyś usiłowałam dostrzec, kim są, ale teraz nie jestem pewna, czy chcę widzieć Ich twarze.
Porwałam się na ucieczkę od Patrzących. I nawet udało mi się Im wymknąć.

***

Wszędzie widać było śnieg. Biały, żałobny, tak ponury, że niemal w każdej chwili spodziewałam się, że potknę się o jakiegoś zamarzniętego błędnego wędrowca. Otwarta przestrzeń nigdy mi nie służyła, te wielkie połacie jasnej pustyni onieśmielały mnie i nie pozwalały podnieść wzroku.
Byle tylko nie stracić z oczu Samiego - to była moja jedyna myśl, przewijająca się w głowie nieustająco i nachalnie. Czasami, gdy kolejny raz wpadłam w zaspę, nieśmiało zaczynałam tęsknić do ciepłych pokoi ośrodka i rozwrzeszczanych dzieciaków, ale zapominałam o tym jak najszybciej, byle tylko brnąć dalej w to mroźne piekło. Myślenie mogło być zgubne.
W końcu i tak nie znalazłabym drogi powrotnej.
Nie wiem do końca, dlaczego z nimi poszłam. To było daleko, oni sami chyba nie całkiem wiedzieli, gdzie idą, chociaż sprawiali wrażenie, jakby mieli mapę w głowie. Przemierzali tajgę, jakby poznawali każde drzewo, każdą zaspę. Póki przemierzaliśmy lasy, szło nam całkiem nieźle. Miałam prowiant i karmiłam ich, bo gotowi byliby zjeść własne ubrania. Osobiście wolałabym igliwie.
Niestety, gdy prowiant się skończył, igliwia już nie było w zasięgu wzroku - wyszliśmy na otwartą przestrzeń lapońskiej tundry. Perspektywa wygrzebywania porostów spod śniegu nie przedstawiała się zbyt wesoło, a oni szli naprzód, nie zwracając na mnie uwagi.
Musiałam im ufać, chcąc nie chcąc. Moja ucieczka się skończyła, kontynuowanie jej byłoby tylko bezsensowną, przesadną konsekwencją. Ale nie znałam przecież drogi z powrotem, a moi dwaj przyjaciele wydawali się tak pewni.
Podczas postojów patrzyłam w te nieprzytomne, jasne oczy Samiego. Wtedy wydawało mi się, że nie ma nic pewniejszego na świecie.

***

Gdy przychodzę na śniadanie, wszyscy odwracają wzrok. Zdradziłam ich, tak jak Sami i Arttu, ale ci dwaj już nie mogli odpowiedzieć im za swoje czyny. Zostałam tylko ja -egoistycznie zjadłam czekoladę, którą mogłam się z nimi podzielić. Nawet jeśli to była gorzka czekolada, gorzki smak wolności, oni jej pragną nie mniej niż ja, tego dnia, kiedy poszłam za dwójką niestrudzonych, obłąkanych wędrowców.
Towarzystwo przy stole zaczyna się niespokojnie kręcić na stołkach, jakby nie mogli wytrzymać mojej obecności. Nie wiem, co oni sobie wyobrażają. Pewnie myślą, że przełamanie płotów i wyrwanie się na wolność czyni mnie od razu wyższą istotą.
Hałasują i wiercą się, niespokojni i irytujący. Nie mogę tego znieść, krew w moich żyłach zaczyna się burzyć wściekle. Właściwie tylko plastikowa choinka w kącie pokoju jest przyjemnie nieruchoma, a lamety i anielskie włosy iskrzą się w świetle energooszczędnej żarówki. Fotel, niemal całkowicie ukryty za sztucznym drzewkiem, wydaje się być wyjątkowo przytulny, więc, wziąwszy talerz i pierwszy lepszy kawałek chleba, idę w jego kierunku.
W sumie niech ta cała czereda robi i myśli co chce. Wystarczy, że ja wiem, że moja podróż była tak naprawdę nic nie warta. Ucieczka nie ma wartości.

***

Sami dokładnie wiedział, gdzie zmierzał. Nie można powiedzieć, by wiedział to dokładnie, niemniej jednak dążył z uporem godnym lepszej sprawy w dość konkretne miejsce. Może by zwątpił, znów zaczął widzieć innych, może nawet by wrócił ze mną do ośrodka - przecież musiałby pewnego dnia zadać sobie pytanie, po co idzie, po co się przedziera przez tundrę, głodny i w ubraniach coraz gorzej chroniących przed chłodem.
Arttu wiedział, po co idą - i to był największy problem. On nigdy nie miał kontaktu z rzeczywistością, ale tak perfekcyjnie umiał ubrać swoje zwariowane pomysły w słowa, że nawet ja byłam skłonna mu uwierzyć i pognać ślepo za krańcem tęczy.
Arttu miał w głowie cel, Sami miał mapę. Jeden był dopełnieniem drugiego, nakręcali się wzajemnie do swoich poszukiwań.
A ja? Ja tylko uciekałam, ale Oni i tak mnie doganiali, znajdowali, Ich spojrzenia były coraz ostrzejsze. Pewnie dlatego, że tylko ja byłam świadoma iż próbuję czegoś, co miało nigdy nie być dla mnie, czegoś cudownego, oszałamiającego słodyczą.
Ale nie wiem na pewno. Patrzący zawsze byli zagadką nie do rozwiązania.

***

Odkąd wróciłam, czekolada stała się moim przekleństwem, nieznacznie tylko ustępując Patrzącym. Nie mogę znieść widoku czekolady, jej zapachu, smaku ani koloru. Nieustannie przypomina mi o tej przeklętej podróży, o Samim i jego gęstych, ciemnych włosach.
Narzekam, wiem o tym doskonale. Obiektywnie rzecz biorąc zyskałam, i to nawet dużo. Szacunek Patrzących to bardzo wiele. Nie żal mi było poświęcić relacji z kolegami z ośrodka, czy nawet urody - bo odmrożenia robią swoje.
Nikt inny, przynajmniej z naszej grupy, nie przejmuje się Samim ani Arttu. Tak jakby oni po prostu wyjechali na wakacje albo jakby dotarli do swojego celu. Gdybyśmy byli z innej części domu, z tej, gdzie są ludzie, którzy mają szansę na wyjście, to może tamtych by to wzruszyło. Ale nas nie.
I tylko szlag mnie trafia, gdy czuję czekoladę, roztapiającą się w palcach i w ustach, lepką, gęstą, palącą w język swoją słodyczą. Znów widzę wtedy Samiego i coś mnie ściska w środku, jakieś nieokreślone poczucie żalu, że można było to inaczej załatwić.

***

Moja odporność i cierpliwość miała się na wyczerpaniu. Coraz boleśniej odczuwałam rosnące w siłę przeziębienie, coraz boleśniej odczuwałam obojętność Samiego. Nie miałam ochoty na dalszą wędrówkę, straciła ona dla mnie sens całkowicie. Na otwartej przestrzeni nie miałam się gdzie ukryć i Patrzący znajdowali mnie błyskawicznie. Coraz większy wstyd mnie przyginał do ziemi, gdy czułam na sobie Ich wzrok. Traciłam szacunek, który zdobyłam ucieczką, uparcie nie pozwalałam sobie uznać się za pokonaną.
Byłam sama w mojej rozpaczy, nikt Ich nigdy nie dostrzegał poza mną i nikt nie wiedział, że istnieją. W mojej głowie powoli pojawiały się coraz bardziej desperackie myśli i sposoby na odzyskanie dopiero co zdobytego szacunku.
Sami i Arttu byli coraz dalej, coraz słabiej ich widziałam. Nie czekali na mnie, byłam tylko piątym kołem u wozu - wiedziałam to od początku. I nawet nie to było najgorsze - o wiele bardziej uderzyło mnie, gdy zdałam sobie sprawę z tego, że Sami kłamał, a jego mapa była fałszywa.
Ruszyłam biegiem, na początku potykając się wciąż o ukryte pod śniegiem wyboje, ale już po chwili złapałam rytm. Ściągnęłam czapkę i pozwoliłam, by lodowate powietrze wcisnęło mi się we włosy. Chłód oszałamiał, wszystkie myśli wyparowały, pozostała tylko jedna: dogonić.

***

Od czasu powrotu nie lubię zbędnego ruchu. Tego jest tu pełno i nic na to nie mogę poradzić. Gdy jednak przez chwilę jest spokój, zostaję pozostawiona na pastwę własnej psychiki i gotowa jestem zrobić wszystko, by znów był hałas i harmider. Niemal modlę się, by znów ktoś został ataku, rzucił się na współlokatora z nożem, żeby opiekunowie musieli znów biegać, obezwładniać, wrzeszczeć…
Siedzę samotnie w saloniku, na jednej z kanap, przy wyłączonym telewizorze, do którego pilota mieli tylko opiekunowie. W zasięgu ręki, poza plastikową, idiotoodporną choinką, mam stare pierniczki w czekoladowej polewie. Jednocześnie chciałabym sięgnąć po nie i je zjeść, z drugiej drażni mnie ich zapach, budzący w moim umyśle najgorsze instynkty.
Co gorsza otacza mnie zewsząd paskudna cisza, jakby wszyscy ludzie nagle gdzieś zniknęli. Trudno jest zagłuszyć ten niemy głos, cienki i piskliwy, kuszący do haniebnych czynów z głębi duszy.
Bo cisza tak naprawdę jest pełna dźwięków, nie tylko samego brzęczenia w uszach, czy ściszonych głosów i stukotów zza ścian, ale też i paskudnego szeptu, który rozpoznaję jako własny, mimo iż nawet nie otworzyłam ust. Wstrętny, doprowadzający do niepoczytalności szept.
Muszę skupić się na czym innym, nie zwracać uwagi…
Drżącymi rękami wyciągam zapalniczkę, bawię się nią chwilę, zapalając i gasząc ogień. Nie powinnam jej nawet mieć przy sobie, ale nigdy nie było specjalnie trudne przemycenie tutaj czegokolwiek. Bardzo kiepsko nas chronią przed nami samymi.
Wyjmuję pudełko papierosów, wciśnięte w kanapę. Należało do jakiegoś chłopaka, teraz chyba go uśpili na następne parę godzin. Teraz jest moje.
Wyciągam papierosa i przypalam. Zaciągam się i dalej bawię zapalniczką. Przez chwilę udaje mi się skupić całą uwagę na żółtym płomieniu, jednak szybko mój wzrok pada na plastikowe drzewko, za którym ukrywałam się ilekroć miałam dość potępiających spojrzeń współpensjonariuszy.
Wyciągam rękę. Ogień powoli obejmuje papierowe ozdoby, a sztuczne igły i gałęzie roztapiają się. Smród rozgrzanego plastiku tłumi zapach czekolady.

***

Zawsze miałam dobrą kondycję i lubiłam wysiłek fizyczny, bieg nie sprawiał mi żadnych kłopotów, chociaż muszę przyznać, że śnieg potrafi spowolnić nawet dobrego biegacza. Moje buty, obszyte jakimś futrem, rozbijały biały puch, kopałam i wzburzałam nimi suche, bardzo zimne drobinki.
Może mi się wydawało, że zbudzony moją nagłą ruchliwością śnieg wstrzymał oddech i czekał na rozrywkę, którą mu dostarczę. Nie skupiałam się jednak na tym, musiałam dogonić kłamców.
I chociaż Sami i Arttu szli bardzo szybko, odległość między nimi a mną nieustannie się zmniejszała. Zimne powietrze całkiem zatrzymało moją zdolność myślenia. Nie wiedziałam już, czy biegnę po to, by odebrać Arttu komórkę, z której wezwę pomoc, czy też w jakimś innym celu. Scyzoryk w kieszeni palił, jakby był rozgrzany do czerwoności.
W tym momencie błogosławiłam fakt, że ci dwaj nie dostrzegają innych ludzi. Chociaż może to nie ja błogosławiłam, a ten paskudny głosik, wstrętny szept, co właśnie wtedy pojawił się w mojej głowie. Po raz pierwszy od kilku lat.

***

Wspominam czekoladowe włosy Samiego, rozwiewane przez jesienny wiatr, gdy dawno temu graliśmy w piłkę. Światło słońca wydobywało wtedy z nich piękny, złocisty blask. Byliśmy wtedy na tym boisku, które teraz spływa błotem przedwczesnych roztopów. Brudna woda i brunatny szlam, a nowa się w nich tarza jak szalona. Nie chcę wnikać, czy złapał ją atak epilepsji z powodu przypalonej przeze mnie choinki, czy też po prostu popisuje się swoją niezwykłością. Niektórzy nowi tak robią - chcą nam pokazać, że są najbardziej nienormalni z nas wszystkich.
Zdumiewające, jak rzadko im się to udaje. Wystarczy podpalić coś w tym domu i od razu widać, że nowi nie dorastają do pięt starym lokatorom. Im dłużej tu jesteśmy, tym więcej atrakcji mamy do zaoferowania. Mój wybryk z choinką poruszył lawinę takich reakcji i jestem z tego przyjemnie zadowolona.
Mam chwilę wytchnienia i stoję z papierosem na tarasie, na schodach, prowadzących do morza lepkiej, wiosennej breji. Patrzący odpłynęli gdzieś na skraj mojego umysłu. W dzień tak naprawdę nie muszę się ich bać. A zresztą rzuciłam im wyzwanie i udowodniłam, że potrafię im uciec, nawet jeśli szybko mnie znajdowali. Ale wymknęłam się im i musieli mnie szukać.
I ocaliłam szacunek, jakim mnie wtedy obdarzyli.
Zastanawiam się, co by było, gdybym powtórzyła ten wyczyn. Tym razem sama.
Ktoś wjeżdża na parking, poznaję stare Daewoo, zwykle stojące przy wyjściu, rzadko używane.
Rzucam papierosa w breję.
Jeden z opiekunów wysiada z samochodu, podbiega do nowej i próbuje ją podnieść. Ciekawe czy zostawił kluczyki w stacyjce. Sądząc po tym, jak się spieszył, można podejrzewać…


Ostatnio zmieniony przez Kaliope dnia Pon 16:38, 12 Sty 2009, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kaliope
Administrator



Dołączył: 25 Kwi 2008
Posty: 182
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Olsztyn

PostWysłany: Śro 23:43, 14 Sty 2009    Temat postu:

Napisałam komentarz na parę stron, ale wcisnęłam coś i mi się skasował. Ziirytowałam się i nie chce mi się znowu modzić. Tym razem będzie krótko.
Ech...

15 punktów - "B" Zdecydowany faworyt. Podobało mi się bardzo profesjonalne podejście do konkursu, znajomość legend afrykańskich, zwyczajów plemiennych i lekkie pióro autorki.

To dziecko skojarzyło mi się z Jezuskiem, który również uciekał ze swojego kraju. Misjonarze byli jak Trzej Królowie podążający za najjaśniejszą gwiazdą na zachód.

To co mnie urzekło, to ta pocztówkowa choinka. To było takie ciepłeeeee.

Ten pierwszy komentarz zawierał cytaty, ale nie miałam siły ich znowu pisać

Teksty "A" i "C" sprawiły mi kłopot. Wahałam się to w jedną, to w drugą stronę, któremu przyznać więcej.

Pierwszy był odtwórczy - za mocno przypominał mi "Opowiesci wigilijne" Dickensa.
Ale...
Miał swój klimat i magiczne coś. Był też oryginalny. Opowiadanie z punktu widzenia sympatycznego dla czytelnika karpia to jest coś.
Kupiłaś mnie klamrą - ukazana jest rodzina posilająca się karpiem, który okazuje się być głównym bohaterem.

Drugi tekst swoim warsztatemwydarł z mej duszy jęk rozpaczy. Były literówki, powtórzenia i brakujący warunek(mapa).
Ale...
Przyciągał mnie do siebie tak samo jak te mury klasztoru przyciągały tego najemnika. Miał swój klimat, ironię i sarkazm.

Pokłony również za personifikację Śmierci. W twoim opowiadaniu była jak zdradliwa kobieta.
Nie chce mi się znów przytaczać cytatów, ale wierz mi było ich wiele.

Główny bohater ateista też mi się spodobał. Cyniczy i zimny jednak jakieś uczucia posiadał. Rozwalił mnie końcówką.

Dlatego postanowiłam obu tekstom dać równo po 10 punktów. Nie umiałam się jednoznacznie określić - wybaczcie

5 punktów - dla tekstu "D", który również miło się czytało, miało lekkie pióro i magię wigilijnych swiąt.

Gratuluję


Ostatnio zmieniony przez Kaliope dnia Śro 23:44, 14 Sty 2009, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Minea
Administrator



Dołączył: 25 Kwi 2008
Posty: 140
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Olsztyn

PostWysłany: Pią 21:19, 16 Sty 2009    Temat postu:

W końcu zabrałam się za komentarz. Muszę stwierdzić, że poziom był naprawdę wyrównany. Tekst A - zdarty żywcem schemat z Opowieści Wigilijnej, tej prawdziwej. Jednak podejście do tematu bardzo mnie zaskoczyło i rozśmieszyło, a cytat na końcu świetnie podsumował całość. Tekst B trudno mi rozpatrywać w kategoriach konkursowych, bo w przeciwieństwie do pozostałych tekstów w tym wszystko grało i nie było żadnych dziwnych odskoków w postaci konieczności spełnienia wymaganego warunku. Lekko chaotycznie, ale bardzo profesjonalne. Jak Kaliope mi także zaimponowała wiedza o tamtej kulturze. Szybka, wartka akcja, fabuła i zdecydowany faworyt. Tekst C nie za dobry. Widzę w nim pomysł, ale to co autorka zrobiła stronie technicznej przewyższyło moje oczekiwania (w negatywnym sensie). Do tego poleciała po łepkach, fabuła nierozwinięta, dziwne zdania i inne tego typu straszydła. Jednak pomysł był dość oryginalny i końcówka zaskakująca, ale wydaje mi się, że jednak całość nie prezentuje się najlepiej. Tekst D był dla mnie spora zagadką. Może był nierozwinięty i niedokończony, jednakże złapałaś mnie tym, iż to psychologiczne iście podejście, a ja za takowymi bardzo przepadam. Krótkie uzasadnienie mamy za sobą, więc teraz punktacja:

15 punktów dla Tekstu B.
10 punktów dla tekstu D.
5 punktów dla tekstów A i C.


Gratuluję udanych prac i mam nadzieję skomentować je obszernie w dziale ogólnym, gdyż każde zasługuje na oddzielną skalę, a tu do jednego worka wrzucone i co ja miałam zrobić biedna? Pozdrawiam i dziękuję za kilka przyjemnych chwil. ^^

Min.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Demeter




Dołączył: 25 Maj 2008
Posty: 3
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Pon 21:53, 19 Sty 2009    Temat postu:

I tak nadużyłam cierpliwość Minei, ciągle odkładając termin, kiedyż to ja ocenię, więc teraz się streszczę.

Na 15 punktów moim zdaniem zasłużył sobie Tekst B. Nie muszę chyba pisać dlaczego? Bardzo fajny i prawdziwy. Tylko trochę zawróciło mi się w głowie od natłoku ludzi, myśli, imion i ksywek. Na przyszłość, zwalniaj Smile

10 punktów przyznam tekstowi D. Podobał mi się, ot co. Chociaż miałam pewno trudności ze zrozumieniem o co w tym chodzi.

10 punktów również dla tekstu A. Te podsumowanie na końcu podbiło moje serce i dusze. No i banan na buzi pozostał.

5 punktów
dla tekstu C. Który był również bardzo w porządku, ale zabrakło mi w nim potencjału.

pozdrawiam,
Demeter.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kaliope
Administrator



Dołączył: 25 Kwi 2008
Posty: 182
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Olsztyn

PostWysłany: Wto 8:57, 20 Sty 2009    Temat postu:

Konkurs "Opowieści wigilijne" dobiega końca.
<Tłum szturmuje tablicę z wynikami>

Zaszczytne I miejscez sumą 45 punktów - zdobywa autorka tekstu "B" - Vil

II miejsce z sumą 25 punktów - zdobywa autorka tekstu "A" - kate-rama

Także II miejsce z sumą 25 punktów - zdobywa autorka tekstu "D" - Pokrzywa

IV miejsce - przypada w udziale autorce tekstu "C" - ma_dziow

Nagroda za pierwsze miejsce - Baśnie barda Beedle'a” kochanej Pani J. K. Rowling

Pogratulujmy i zwyciężczyni i uczestnikom!


Ostatnio zmieniony przez Kaliope dnia Wto 9:00, 20 Sty 2009, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Gildia Muz - Forum Literackie Strona Główna -> Konkursy Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group

Theme xand created by spleen & Programosy.
Regulamin