Forum Gildia Muz - Forum Literackie Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy    Galerie   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 

[M] Domy z betonu

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Gildia Muz - Forum Literackie Strona Główna -> Opowiadania, miniatury, drabble
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Pokrzywa




Dołączył: 04 Wrz 2008
Posty: 86
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: baszta przy wejściu do Piekła. Za bramą, pierwsza na lewo.

PostWysłany: Pią 23:44, 17 Lip 2009    Temat postu: [M] Domy z betonu

Liczę na wytknięcie wszelkich błędów i wypisanie wszystkich "ale" Smile
_____________________________________________________

Budzę się rano, przeciągam porządnie. Z głośników odtwarzacza leci piosenka pani Martyny Jakubowicz. Przez chwilę próbuję razem z nią śpiewać, że w domach z betonu nie ma wolnej miłości. Kiepsko mi to wychodzi, ale kto by się przejmował takimi bzdurami.
Wciąż miaucząc jak kocica, wstaję, podchodzę do okna, owijając się mocniej koszulą. Staram się dojrzeć coś z okien sąsiadów, ale wszyscy już wyszli do pracy i nikt na mnie nie czeka. Nie dziwi mnie to zresztą. Pani z przeciwka nie pracuje, całe dnie siedzi w domu, w tej właśnie chwili zdradza męża i wcale się mną nie przejmuje. Może wierzy, że nie puszczę w obieg plotek, jak to ona zawsze robi. A może po prostu nie myśli - po chwili zastanowienia dochodzę do wniosku, że ten wariant jest o wiele bardziej prawdopodobny.
Sięgam po papierosy i idę do kuchni, by odpalić z palnika. Na szczęście nie powtarza się to, co kiedyś, gdy podpaliłam sobie włosy - przezornie je ścięłam na krótko, przechytrzając złośliwą kuchenkę.
Przygotowuję kawę i myślę o koszuli, którą mam na sobie. Podoba mi się, jest czarna, wygodna, chyba jej właścicielowi już nie oddam. Nawet gdybym chciała, byłoby trudno, bo nie odbiera telefonu, a ja nie wiem, gdzie mieszka. W sumie dobrze, chłopak ma zdrowy pogląd na sprawę i nie będzie z kwiatami mi tu przychodził.


W pracy witana jestem ciszą. Poważne młode kobiety z ambicjami, by zostać yuppie, spoglądają na mnie spode łba, potępiająco, a na ich twarzach wciąż widać emocje wywołane najświeższymi plotkami, zapewne jak zwykle na mój temat.
Ale przywykłam już do tego. Z czasem jednak nawet najbardziej zobojętniały umysł zaczynają one drażnić, a ja powoli zbliżam się do granic cierpliwości. Ileż można słuchać tych samych, nudnych oskarżeń wypowiadanych za plecami?
Te panie, sztywno wbite w garsonki i białe koszulki, starając się wyglądać na kobiety sukcesu, chyba nigdy nie mówią niczego prosto w twarz.
Może życie byłoby prostsze, gdybym spróbowała nawiązać z nimi jakiś kontakt i przestała wreszcie walczyć z wiatrem. Ale nawet gdybym chciała wyciągnąć rękę na zgodę, nie miałabym z nimi o czym rozmawiać. Wedle ich wizji świata, dawno powinnam dostać nieuczciwie zdobyty awans, a nadal siedzę na tym samym, nędznym stanowisku. To podważa ich teorię o moim romansie z szefem, o czym z pełnym lubości obrzydzeniem wciąż ze sobą rozmawiają. I za to nienawidzą mnie chyba jeszcze bardziej - nie mogą znaleźć dobrej, solidnej podstawy swojego nielubienia wszelkich odstępstw od normy.
Nawet nie macie pojęcia, ile czasu mi zajęło, zanim doszłam, dlaczego mnie tak nie znoszą.
Dziś ich twarze są jeszcze bardziej niezadowolone niż zwykle. Żal mi się robi tych zgorzkniałych kobiet i postanawiam zrobić im przyjemność. Dobre uczynki przecież nic nie kosztują.
Idę więc do dyrektora. Wezmę urlop, a resztę historii dorobią same. No, może tylko błagając, krzyknę parę razy głośniej, albo potknę się o jakiś mebel. Będę mieć pewność, że odebrały sprawę właściwie.


Gdy bardzo dawno temu szłam sobie po ulicy, zaczepili mnie misjonarze. Z całego tłumu wyłowili właśnie mnie - nieopatrznie zgodziłam się z nimi porozmawiać. W efekcie szli za mną dobry kawał czasu, gadając o Jezusie, nawet gdy zaczęłam uciekać. Teraz nie przydarza mi się to za często - w sumie trochę szkoda, bo lubię tych zajobów. Nienormalni ludzie, ale przynajmniej śmieszni i nastrój poprawiają.
Tym razem jednak, gdy szłam ulicą z pracy, podbiegły do mnie dwie panny z blaskiem bożym w oczętach i zaczęły świergotać.
- Jest pani bardzo piękna - mówi jedna, po czym obie pytają łamaną polszczyzną:
- Czy zechce pani porozmawiać z nami o Jezusie?
Kiwam głową i zaczynam je nawracać.


Zachłyśnięta przedwczesną, poniedziałkową wolnością postanawiam się rozerwać i jednocześnie coś na tym zarobić. Ulica wszak nikogo nie hańbi, zarzucam więc gitarę na plecy i idę w stronę starówki z nadzieją, że jak posiedzę trochę, łapiąc wiosenne słońce, pogram chwilę, to przechodzący turyści wrzucą parę drobniaków.
Nie mogę jednak pozbyć się uczucia, że jest mi za ciasno. To normalne w zimie, ale teraz, gdy robi się coraz cieplej, a ludzie wpadają w szpony zauroczeń, powinnam czuć się lepiej, prawie wolna. A tymczasem uliczki robią się coraz węższe, pokoje coraz mniejsze.
Po drodze zachodzę jeszcze do mojej siostry w degeneracji. Jej podwórko niemal graniczy ze starym miastem, mogę więc spokojnie po nią zajrzeć. A z wyjącą jak kot Kamą zbierzemy więcej drobniaków, bo, o ile ja gram znośnie, to jej będą dawać kasę, byle tylko się zamknęła.
Wchodzę więc na klatkę schodową i biegnę na drugie piętro. Przez drzwi słyszę, jak moja przyjaciółka przerzuca bałagan z jednej sterty na drugą i biega po całym domu, chyba próbując robić porządki. I w ogóle nie zwraca uwagi, że się dobijam.


- Skoro wzięłaś urlop, pomożesz mi! - wykrzykuje Kama i wraca do przewalania rzeczy, ale nawet nie chce mi się pytać, czego znów szuka.
- Niby jak? - odpowiadam, pełna najgorszych obaw, udając zainteresowanie własnymi paznokciami.
- Poopiekujesz się moim małym kuzynem, kiedy będę w pracy!
Moja siostra w degeneracji cieszy się z tego jak głupia, a ja nie mam serca jej kategorycznie odmówić.
- Ile on ma lat?
- Cztery. - Aż mnie zmraża i z miejsca zapominam o paznokciach.
- Ale wiesz, że nie znam się na dzieciach! - zaczynam wpadać w panikę. - Jeszcze mi tylko na głowie brakuje małego mordercy. - Znam brata ciotecznego Kamy, więc moje obawy mają bardzo solidne podstawy. Nie wyobrażam sobie, jakim bandytą musi być jego syn.
Siostra tylko wzrusza ramionami, kontynuując rozkopywanie stert i kwituje:
- E tam się nie znasz… dzieciaki cię lubią, zawsze wymyślasz im fajne zabawy.
Tylko że te dzieciaki, z którymi się bawię, są dorosłe, zboczone i trzymają pod łóżkiem różowe, puchate kajdanki. Kama jednak, jak przykładna feministka, nie widzi różnicy między czterolatkiem a dorosłym facetem.


- Dwadzieścia złotych. - Kama patrzy na mnie groźnie, pokazując mi górę grosiwa. - Dwadzieścia złotych za dwie godziny odmrażania sobie dupy na krawężniku.
- I tak dobrze - stwierdzam i próbuję ją pocieszyć: - Zawsze możemy pójść za to na piwo. - Zarzucam gitarę na ramię. - To nie nasza wina, robiłyśmy, co mogłyśmy. Widać to kryzys wpływa tak na ludzi.
- Jaki kryzys? - pyta moja siostra w degeneracji, a ja przypominam sobie, że przecież od czasu, gdy media ni słowem nie wspomniały o zorganizowanej przez nią manifestacji, bojkotuje je dzielnie. Od dwóch lat.
- Finansowy, Kama, finansowy.


Marny zysk, ledwie dwadzieścia złotych. Porzucamy więc żebractwo i udajemy się na plac zabaw, na huśtawki. Ścigamy się, która pierwsza ich dopadnie, a potem bujamy się tak wysoko, jak tylko możemy i robimy zawody, która dalej skoczy. Tak, my, poważne kobiety, które powoli powinny myśleć o małżeństwie, kariera powinna w tym momencie kwitnąć przepięknie i rozwijać się jako rolka papieru.
A my się bawimy jak dzieciaki.
Tylko słaba kondycja nas hamuje przed dalszymi głupstwami, więc siadamy sobie na huśtawkach, już całkiem spokojnie, twarzami do siebie. W jasnych oczach Kamy widzę dobrze znany mi niepokój.
- Wiesz, kocham to miasto - stwierdza moja siostra w degeneracji, siląc się na radosny, wiosenny ton i pogodny uśmiech.
Kiwam tylko głową, na znak, że słucham.
- Ale… - Kama chyba chce jeszcze coś powiedzieć, ale spuszcza głowę i milknie, przyglądając się swoim butom.


Stoję w drzwiach nieswojego mieszkania i patrzę, jak moja przyjaciółka schodzi po schodach i oddala się, zostawiając mnie w sytuacji, która spokojnie może pretendować do nazwy "Armageddon".
- Wierzę, że sobie poradzisz - stwierdza naiwnie siostra.
- Jakby co, będę dzwonić - wzdycham ciężko i zamykam drzwi.
Odwracam się twarzą do kuzyna Kamy, a na niewinnej dotąd buzi dzieciaka pojawia się naprawdę paskudny uśmieszek, zupełnie taki sam jak jego matki.
- Takie włosy są niemodne. - O, mówi też zupełnie jak ona.
Przeczuwam, że to będzie naprawdę ciężka przeprawa.
- Chcesz coś zjeść? - pytam Kewina, a on tylko przybiera jeszcze groźniejszą minę i gna do kuchni.


Siedzę sobie na kanapie u Kamy i przerzucam kanały w telewizorze. Gdzieś z dali dochodzą dziwne odgłosy przypominające rozmontowywanie sedesu - udaję, że ich nie słyszę i dalej patrzę w ekran. Swoje obowiązki wykonałam - dałam Kewinowi jeść i zadbałam, by nie dał rady skoczyć z okna.
Po chwili przybiega mały morderca, umorusany, mokry i brudny.
- Ciotka! Ciotka, rusz się! - Szarpie mnie za włosy. Wyrywa mi ich całkiem sporą garść i rzuca na podłogę. I znów łapie mnie za kucyk. Widać postawił sobie za cel pozbawić mnie tej niemodnej fryzury.
- Co? - pytam, zabierając mu resztę moich włosów.
- Rusz się, powódź robimy! - ryczy z niesympatyczną radością.
- A, nie, nie, kochaniutki! Tak się bawić nie będziemy! - grożąc palcem, mówię mu zupełnie tak samo jak wtedy, gdy któryś z moich amantów wyciągał bicz spod łóżka.
- Ciotka, ruszaj dupę i zrób mi okręt! Będziemy wydobywać ciała ofiar!
Na te słowa zrywam się na równe nogi i pędzę do łazienki. Coś czuję, że w tę powódź wrzucił szczurka Kamy. Nie wybaczyłabym sobie, gdyby Kwazar ucierpiał przez niedopilnowanego bachora.


Kama chodzi po pokoju, coraz to strzelając z bata. I pilnuje Kewinka, drącego się w niebogłosy, ale na szczęście zamkniętego z kojcu dla psów, pożyczonym od sąsiadki. Ja zaś wycieram starannie futerko prychającego, czkającego głośno Kwazara - nieszczęsny szczur wygląda teraz jak zmokła kura i pokasłuje.
- Już nie mam siły - narzeka moja siostra w degeneracji. - Dzwonię do brata.
I dalej chodzi w kółko z batem w ręce.
- Po co? - pytam.
- Żeby to zabrał. - Wskazuje palcem na Kewina oskarżycielsko, a on tylko drze się jeszcze głośniej.
- Na pewno się zgodzi - mruczę ironicznie i przytrzymuję wyrywającego się z moich rąk gryzonia.
- Jak nie, to wiesz, oddam go do sierocińca.
- Brata?
Kama patrzy na mnie potępiająco. I strzela z bicza.


Kewinek usnął zaraz po tym, jak dałyśmy mu środki uspokajające. Kama początkowo bardzo protestowała, ale gdy przyszli panowie policjanci, zawiadomieni przez sąsiadów, że tutaj dziecko jest maltretowane, zmiękła i dała się namówić na taki sposób pacyfikacji małego mordercy. Ale na wyrzucenie uśpionego bachora do śmietnika już się nie zgodziła. Szkoda, to by rozwiązało nasz problem.
Siedzimy więc w błogiej ciszy, moja siostra w degeneracji trzyma w rękach Kwazara, pochrapującego cicho i odsypiającego wrażenia z powodzi.
- Wiesz… - zaczyna Kama. - Zastanawiam się, czy nie uciec stąd. Tak, żeby nikt nie wiedział, gdzie jestem.
- Tu się robi za ciasno, nie? - mówiąc to, kiwam głową smętnie. - Trzeba byłoby do jakiegoś większego miasta…
- Taki Kraków na przykład… moja babcia mieszkała na Kazimierzu, u malarza… pozowała mu do aktów. - Oczy Kamy robią się rozmarzone, jakby sama siebie widziała w takiej sytuacji. Na chwilę nawet przestaje głaskać szczura, ale szybko się otrząsa i znów patrzy przytomnie.
- Odzywa się w tobie jej krew? - pytam.
- A pewnie. Cała moja rodzina pochodzi z ich związku, wszyscy oprócz dziadka o tym wiedzą. - Przyjaciółka aż rośnie z dumy.
- Żebym ja miała takie geny - wzdycham ciężko.
- E tam, ty masz lepiej, możesz być tak jak moja babcia. Rozpoczniesz dynastię dekadentów.
- Myślisz?
- No. Pojedziemy do Krakowa… wiesz. Tam są artyści. - Wyciera Kwazara nieco mocniej, powodując głośniejsze chrapnięcie zwierzątka.
Kraków nigdy mnie nie pociągał. Na dobrą sprawę i on dla mnie mógłby się okazać za mały. Może i jakiś czas bym wytrzymała, ale… chciałabym zacząć coś zupełnie nowego.
- A nie myślałaś raczej o Dreźnie?
Moja siostra w degeneracji zwraca na mnie swoje jasne oczy i spogląda niespokojnie. Chyba już widzi, że nasze drogi zaczynają się rozchodzić.
- Myślałam, dawno temu, ale nie znam niemieckiego. - Wzrusza ramionami, udając obojętną. - Wprawdzie wolna miłość może odbywać się w ogóle bez mówienia, ale wiesz. Na pewno nie chcesz do Krakowa? - Patrzy na mnie z nadzieją.
- Będziemy przecież pisać… - próbuję brzmieć wiarygodnie - spotykać się co jakiś czas. Jak się tylko urządzimy…
-… czyli nigdy - przerywa mi i wzdycha ciężko. Zaraz jednak jej twarz rozjaśnia uśmiech. - Ale wiesz co? Pamiętasz Svena?
- Tego, co był tu przez dwa lata i nawet ci się oświadczał? - pytam głupio.
- No a którego? - Kama wznosi oczy do sufitu.
Wspominam chwilę te stare, dobre czasy, kiedy sprowadziła nieszczęsnego Niemca na złą drogę. Przyjechał do niej jako szanujący się biznesmen, wyjechał jako hippis. Ponoć zamieszkał w komunie i uskutecznia ideały wolnej miłości, jakie mu pokazała moja siostra w degeneracji. Pod koniec pobytu był nawet miły i udało mi się go polubić, chociaż na początku kompletnie nie miałam do niego cierpliwości.
Chyba nie mam w sobie tej żyłki do deprawacji. Ale dzięki niemu w ogóle nauczyłam się tolerować takie osoby, jak kobiety z pracy.
- Mógłby cię do siebie przyjąć - mówi Kama. - W razie problemów by się nawet z tobą ożenił.
- Okej. - Wzruszam ramionami.


W domach z betonu nie ma wolnej miłości, myślę, jadąc trzęsącym się autobusem. Mijam bloki mojego miasta, szare i brzydkie. Nawet specjalnie nie żałuję, że porzucam to miejsce. Świadomość, że nigdy tu nie wrócę, poprawia mi nastrój, chociaż na pewno z czasem zatęsknię do starówki i stoisk z tandetnymi pamiątkami, które i tak kupują tylko miejscowi.
W domach z betonu nie ma wolnej miłości… ale ja będę jej szukać, podobnie jak Kama. Każda z nas jedzie gdzie indziej. Ja do jej znajomego, ona do mojego. Pewnie obie będziemy mieszkać ze słabo nam znanymi facetami, w mieszkaniach o wysokich sufitach i nieszczelnych oknach. Naszym siedliskiem jest miasto, ale z każdą chwilą pragniemy go więcej i więcej, kochamy je zaborczą miłością.
I nie liczy się, które to miasto. Każde jest tak naprawdę podobne, chociaż każde ma swoją twarz, swój charakter, ale są jak mężczyźni - można jedno porzucić i iść do kolejnego, które jest w stanie dać nam więcej. I za to każde kolejne obdarzamy większą miłością.
Teraz czekam na Drezno. To miasto artystów, zdają się szeptać struny mojej gitary.


Ostatnio zmieniony przez Pokrzywa dnia Pią 0:14, 31 Lip 2009, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Gildia Muz - Forum Literackie Strona Główna -> Opowiadania, miniatury, drabble Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group

Theme xand created by spleen & Programosy.
Regulamin