Forum Gildia Muz - Forum Literackie Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy    Galerie   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 

[M] Opowieść Wigilijna (wersja poprawiona)

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Gildia Muz - Forum Literackie Strona Główna -> Opowiadania, miniatury, drabble
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ma_dziow




Dołączył: 28 Kwi 2008
Posty: 117
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Warszawa

PostWysłany: Nie 21:34, 25 Sty 2009    Temat postu: [M] Opowieść Wigilijna (wersja poprawiona)

Tekst został napisany z sercem. Chodził za mną od jakiegoś czasu i zawarłam w nim dużo z samej siebie. Kaliope zastanawia się, jakie jest jego przesłanie, a ja mogę powiedzieć tylko tyle, że owo przesłanie przeznaczone jest głównie dla mnie. Ważne jest to, co chciałam powiedzieć samej sobie. Jest tak osobisty, że bardziej być nie może, choć jednocześnie baaaaardzo daleko mi do głównego bohatera.
Jestem ciekawa, jak wy go odbierzecie i czy udało mi się napisać go tak, jak chciałam.

Dedykuję to opowiadanie wszystkim, którzy chcą być lepsi.

Dedykuję również Vil, która pomogła mi ten tekst ogarnąć.


OPOWIEŚĆ WIGILIJNA


Wiele istnieje dróg, przy pomocy których Bóg otoczyć nas może samotnością i przywieść ku nam samym.
- Hermann Hesse -


Widzicie pierwszą gwiazdkę, chłopcy?
Nie widzicie. Potraficie tylko gapić się bezmyślnie w jasny płomień ogniska, narzekać, że wam zimno i że chcecie do domu. Nawet nie wiecie, że ludzie byli niegdyś dużo twardsi i niestraszne im były najgorsze mrozy. Chłopcy, którymi wtedy dowodziłem, rozgrzewali się głośnym śpiewem i historiami opowiadanymi jedna po drugiej, wymyślonymi lub usłyszanymi gdzieś na szlaku. Poznałem wiele opowieści wigilijnych. Krótkich i długich, zapierających dech w piersiach lub tak nudnych, że człowiek zasypiał w siodle.
Nigdy żadnej nie opowiedziałem sam.
No więc, oderwijcie się od narzekań, gamonie, i spójrzcie w niebo. Szukajcie tego, czego tak wielu wcześniej szukało przed wami i czekajcie cierpliwie, bo stary człowiek próbuje znaleźć właściwe słowa. Jak zapewne wiecie typowa, porządna opowieść wigilijna zawiera mnóstwo nudnego morału, drania, na którego ów morał się marnuje, i praworządnej istoty, próbującą sprowadzić złego faceta na właściwą drogę.
Z tych elementów mojej historii ostał się tylko drań.
Byłem najemnikiem i łowcą nagród. Za garść przysłowiowych srebrników mógłbym sprzedać własną matkę, zapomnieć o bracie i zdradzić przyjaciela. Puszczałem się w zajadłą pogoń za każdym, kogo twarz znalazła się na liście „poszukiwanych żywych lub martwych”. Ciągle w drodze, bez spoczynku, wciąż za ściganymi, nie znałem dni wolnych. A największe kokosy zbijałem zawsze w święta Bożego Narodzenia. Podczas gdy konkurencja tkwiła na dobre w domu przed osypującą się choinką, mordując karpie - ja systematycznie nabijałem kabzę.
Mój wierny oddział nigdy nie ukrywał, że również chętnie zwinąłby manatki i poszedł w cholerę. Nie odpowiadał im mój sposób dorocznego świętowania i rok w rok, gdy spadały pierwsze śniegi, co najmniej kilku chłopców strasznie marudziło, bredząc coś o potrzebie spotkania z rodziną, cieple domowego ogniska i ubieraniu choinki. Drwiłem z nich, bo akurat w moim życiu nie było miejsca na naiwne wierzenia, łamanie się opłatkiem, czy wycie kolęd. Tym bardziej nie starczało go też dla Boga. Zresztą wasz Bóg interesował się mną tak rzadko, że prawie wcale. A jeśli już kiedyś – nawet nie pamiętam kiedy - raczył się pojawić, to tylko po to, żeby mi powiedzieć nie.
Któregoś razu Stwórca wyjątkowo mi nie wadził, humor dopisywał i postanowiłem okazać wielkoduszność, puszczając malkontentów do domu. Nie przewidziałem tylko, że usłyszawszy słowa „kto chce, niech jedzie”, z tych kilku zrobią się wszyscy, a ja zostanę sam jak palec na środku śnieżnego pustkowia z perspektywą samotnej pogoni za uciekinierem.
Zawahałem się. Nagle powrót do miasta i wygrzanie żołnierskich kości przy kominku mógł się okazać całkiem niezłym rozwiązaniem. Czekało piwo i czekały dziewczynki, gotowe zrobić dla mnie wszystko za garść miedziaków. Nie zdążyłem wprowadzić tych rozważań w życie, bo cichy odgłos ostrzonej kosy sprowadził mnie z chmur na ziemię i Pani Śmierć popatrzyła mi pytająco w oczy. Uśmiechnąłem się do mojej najwierniejszej towarzyszki - która była ze mną od zawsze, bez ustanku tańcząc przed oddziałem pościgowym - i skinąłem głową. Odprężyła się wyraźnie, a ja popędziłem karego. I tak szliśmy za facetem: ja zdeterminowany, wyciskając z konia wszystkie siły, i ona szczęśliwa. Nad naszymi głowami widniało rozgwieżdżone niebo i byłbym się pewnie pozachwycał widoczkiem, gdybym lubił żałosny sentymentalizm i gdyby czas był zrobiony z gumy.
Kiedy godzinę później na wysokim wzgórzu wyrosły przede mną mury starego klasztoru, gwałtownie wstrzymałem konia. Zwykle ufam swojej intuicji, a cichutki głos rozsądku podpowiadał, żebym zabierał się stamtąd jak najszybciej. W majestatycznej budowli było coś niepokojącego. I może bym posłuchał przeczucia, gdyby nie to, że Pani Śmierć pociągnęła nagląco widmową ręką za skrawek płaszcza. Chcąc, nie chcąc, pozwoliłem się poprowadzić kamienistą ścieżką.
Byłem tak pewien swego, że żołnierski mundur, list gończy i mojsza racja otworzą mi wszystkie drzwi, iż rzeczywistość niemile mnie zaskoczyła.
- Nie.
Z początku byłem przekonany, że się przesłyszałem. A ona stała przede mną okutana w biały habit, taka młoda, drobna, bezbronna i drżąca z zimna. Za nią widziałem zwarty milczący szereg zakonnic, chcących powstrzymać mnie – uzbrojonego po zęby - przed wtargnięciem do klasztoru.
Dość szybko pozbierałem się w sobie.
- Na wypadek gdybyś nie zrozumiała, złotko… - wycedziłem, pochylając się w siodle. - Ja nie proszę, ja żądam! Chcę, żebyście oddały mi człowieka, którego nazwisko jest na listach gończych we wszystkich posterunkach w tym kraju! Ukrywacie zbiega i jeśli nie chcecie doczekać się kłopotów, lepiej będzie, gdy…
- Nie.
I znów. Niewiele jest takich słów, które mają tak wielką moc, jak właśnie to jedno. Poczułem jak ogarnia mnie wściekłość.
- Nie drażnij mnie, głupia! – Koń zatańczył nerwowo w miejscu, wyczuwając moje rozdrażnienie. – Nie odjadę bez tego, po co tu przyjechałem, więc rób, co mówię!
- Nie.
Cóż, ja naprawdę starałem się załatwić sprawę po dobroci. Ich wina, że wybrały drugą opcję. Spiąłem konia i pchnąłem go prosto na zakonnicę. Upadła wprost pod nogi karego, a ciężkie kopyta zaorały biały puch tuż koło jej głowy. Chciała wstać, ale nie pozwoliłem na to, ponownie obalając ją na ziemię. Górowałem nad siostrzyczką, zmuszając ją, by – chcąc na mnie spojrzeć – zadarła wysoko głowę.
Spojrzały na mnie oczy szare jak zimowe niebo i równie chłodne. Przeszły mi ciarki po plecach, a moje ignorowane i tłamszone złe przeczucia zapiszczały cichutko, błagając o wysłuchanie.
- Zrozumiałam każde pana słowo, kapitanie. – W ogóle się mnie nie bała. – Niestety, muszę pana rozczarować, ponieważ moja odpowiedź wciąż brzmi tak samo. Zawitał pan do nietypowego miejsca. To klasztor Bożego Miłosierdzia i Sprawiedliwości i nie wejdzie pan, prowadząc ze sobą Śmierć.
Patrzyła gdzieś za mnie i odruchowo rozejrzałem się za widmową Panią, której nie miał prawa widzieć nikt inny, oprócz mnie. Stała przed szeregiem zakonnic, równie biała jak one i zdecydowanie mniej niewinna. Uśmiechała się drapieżnie, a czubek kosy drżał lekko w oczekiwaniu.
- Oczywiście, że wejdę! – rzuciłem ostro i dźgnąłem konia ostrogami, zdecydowany wedrzeć się do środka choćby siłą. W odpowiedzi na mój ruch wszystkie zakonnice chwyciły się za ręce, jeszcze bardziej zacieśniając szereg. Tym samym rzuciły mi wyzwanie.
Cóż, dla mnie sama przyjemność! Serce zabiło mi mocniej, broń niemal samorzutnie wysunęła się z pochwy, a widmowa Pani zawirowała wokół nas z radości.
- Zejdź mi z drogi, albo gorzko tego pożałujesz! - zagroziłem, pochylając się ku zakonnicy.
Patrzyliśmy na siebie, zdeterminowani. Ja, niepokorny i ona – taka krucha i jednocześnie taka silna. Uniosłem miecz nad głowę…
- Matyldo!
W jednej chwili szereg pękł niczym bańka mydlana i zakonnice rozstąpiły się, ukazując zgarbioną staruszkę w białych szatach. Zrobiło się cicho jak makiem zasiał i w tej ciszy usłyszałem dźwięczny głos.
- Przepuście go – powiedziała. – Kapitanie, proszę ze mną.

*

Szedłem za matką przełożoną, a stukot moich podkutych butów odbijał się głuchym echem od pustych korytarzy wiekowego klasztoru. Było tak cicho i dziwnie, że moja pewność siebie nieco się zachwiała. Próbowałem wziąć się w garść, ale ciągle nie mogłem pozbyć się dziwacznego wrażenia, że ściany patrzą na mnie, obrazy szepcą między sobą moje imię, a ciemność podąża za mną krok w krok, by mnie otulić troskliwymi ramionami. Przekonania, że coś mi tu zagraża nie mogła zatrzeć nawet mnogość kiczowatych świątecznych ozdób, porozwieszanych wszędzie, gdzie się tylko dało, i zapach pieczonego ciasta.
Nie ukrywam, że skrycie mi ulżyło, gdy matka przełożona dość szybko przystanęła przed wielkimi, dębowymi drzwiami.
- Jak bardzo panu zależy na tym, żeby zabrać stąd tego człowieka, kapitanie? – spytała, wpatrując się we mnie wzrokiem, które z powodzeniem mogło przejrzeć grzeszną duszę na wskroś. Moje małe złe przeczucie wraz ze zdrowym rozsądkiem rozpaczliwie zaczęły domagać się uwagi. Zignorowałem je.
- Bardzo! – uciąłem. – Zrobię wszystko, żeby osiągnąć swój cel!
Dla podkreślenia wagi tych słów położyłem dłoń na rękojeści miecza.
Zakonnica nawet nie spojrzała.
- Tak myślałam – westchnęła, a jej wzrok zabłądził ku oknu, i granatowemu niebu, z którego spadała gwiazda. Tak przeraźliwie jasna i wielka, że gdybym wierzył w te wasze chrześcijańskie bzdury, mógłbym nawet pomyśleć, iż to ta sama, która zaświeciła kiedyś nad Betlejem.
- Nigdy nie jest za późno, żeby móc się jeszcze wycofać.
Zakonnica pchnęła drzwi. Zaskrzypiały i moim oczom ukazało się obszerne wnętrze klasztornej infirmerii. Pomiędzy rzędami łóżek uwijały się w pośpiechu białe siostry, niosąc pomoc i pociechę tym, którzy jej potrzebowali. W nosie zakręciło mnie od typowego zapachu, jaki cechuje wszystkie szpitale świata, i skrzywiłem się z obrzydzeniem.
- Zdrajcy, mordercy i złodzieje. – Przedstawiała mi pacjentów. Nie musiała, patrząc na zgromadzoną tu czeredę ludzi, ciężko byłoby się samemu nie domyślić. – Dzieci drugiej szansy. Ciągną tu, szukając wszelkiej pomocy, jakiej tylko możemy im udzielić. Dla nas nie ma znaczenia, czy przychodzi do nas dobry, czy zły człowiek. Ważne, że chce przyjść.
Prawie jej nie słuchałem, skupiony na ludziach, którzy mnie otaczali. Widziałem, jakie poruszenie wywołał widok mojego żołnierskiego płaszcza. Twarze ściągały się w grymasie niechęci, wzrok biegł ku oknom i drzwiom, a ręce błądziły wokół pustych pochew na noże i miecze.
- … nasz klasztor jest specyficznym miejscem, kapitanie – mówiła cicho matka przełożona. – Stanowi azyl dla ludzi, którzy w różny sposób zbłądzili, a prawo wstępu mają tylko ci, którzy chcą znaleźć właściwą drogę. Z chwilą, gdy ją znajdą, opuszczają klasztorny azyl i muszą radzić sobie sami.
Nie bardzo interesowały mnie jej wywody. Krążyłem między rzędami łóżek, napawając się strachem i niechęcią skazańców. W myślach przeliczałem już pieniądze, które dostałbym za tę gromadę i moja czarna dusza śpiewała z radości.
- Jeden! – Matka przełożona chyba wiedziała, co mi chodzi po głowie. - Ten, po którego pan przyszedł i nikt więcej! – oznajmiła stanowczo i byłem zmuszony jej posłuchać. Poza tym sam nie byłbym w stanie zawlec ich wszystkich przed oblicze sądu.
Dorwanie faceta nie potrwało długo. Wyłowiłem go z tłumu i wrzeszczącego i kopiącego wywlokłem na dziedziniec. Odprowadzały mnie oskarżycielskie spojrzenia zakonnic, które obchodziły mnie tyle co zeszłoroczny śnieg. Matka przełożona przestała mi towarzyszyć, ale przy bramie natknąłem się na jej małą towarzyszkę.
Posłałem jej pełen satysfakcji uśmieszek. Jeden zero dla mnie, siostrzyczko.
- Nie powiedziała panu – zagadnęła, gdy się z nią zrównałem.
- O czym? – spytałem z roztargnieniem, bo czegokolwiek by teraz nie powiedziała, i tak nie zmieniłoby to mojej decyzji. Za kilka godzin moja kiesa miała się stać ciężka od brzęczącego złota.
- Ten klasztor to dom Boga. Jesteśmy bliżej Niego, niż jakiekolwiek inne miejsce na ziemi. – Patrzyła na mnie tymi niesamowitymi oczami, w których widniało niebo. - Jeśli zaczyna się kwestionować Bożą sprawiedliwość i miłosierdzie, trzeba się też liczyć z konsekwencjami.
Zarechotałem.
- Straszysz mnie, siostro?
- Złamał pan zasady, kapitanie! – zawołała za mną. – Skoro zabiera pan nam coś cennego, równie cenną rzecz musi pan zostawić!
- Nic ode mnie nie dostaniecie! – prychnąłem, ruszając konno i ciągnąc za sobą więźnia na postronku. – I powiem ci coś jeszcze, siostrzyczko! – Nachyliłem się ku niej, spojrzałem jej prosto w twarz i wycedziłem. – Boga. Nie. Ma!
W tej samej chwili zerwał się wiatr, zawył coś żałośnie i zawirowały płatki śniegu. Mój kary kwiknął, odskoczył, a wielka brama zatrzasnęła się z hukiem tuż za moimi plecami.

Wróciłem z więźniem do miasta. Zainkasowałem forsę i piłem trzy dni i trzy noce, zabawiając się z dziewczynkami w najgorszej spelunie, jaką udało mi się znaleźć. Wytrzeźwiawszy, wyleczyłem kaca i zebrałem swoich ludzi. Wytłumaczyłem im jasno i dobitnie, że koniec z odgrywaniem dobrego wujka i był to ostatni raz, kiedy pozwoliłem na opuszczenie szeregów oddziału. Wsiadłem na koń i, mając w pamięci gromadę włóczęgów, których przyjął klasztor, ruszyłem odszukać siostry. Myślałem, że pamiętam drogę i jechałem prosto przed siebie, trafiając na najgorsze ścieżki, jakie tylko mogła wymyślić wredna matka natura. Po kilku godzinach błąkania się po bagnach dotarło do mnie, że chyba się zgubiliśmy. Włóczyłem się wściekły pośród ośnieżonych wzgórz, moi ludzie rechotali, że musiałem mocno zabalować, skoro nie potrafię znaleźć drogi, a mapy pobliskich okolic nie pokazywały celu. Napotkani tropiciele potrząsali przecząco głowami i nie pozostało nam nic innego, jak tylko pożegnać się z myślą o łatwym i szybkim zarobku.

*

Sądziłem, że to moja ostatnia przygoda z klasztorem. Przez jakiś czas próbowałem go jeszcze szukać, a potem schowałem plany tamtych okolic do kufra i pozwoliłem się pochłonąć bardziej istotnym sprawom. Próbowałem też ignorować dziwne wrażenie, że w twarzach każdej napotkanej kobiety i dziewcząt widzę coś z zakonnicy, która żegnała mnie przy bramie. Drobna postać karczmarki, jasne włosy markietanki w czerwonej sukni, chłodne oczy królowej, czy zrozpaczone spojrzenie matki na opuszczonym polu bitwy - przywoływały strzępy wspomnień tamtej nocy. Blakły one wraz z biegnącymi coraz szybciej i szybciej wskazówkami zegara, mijały miesiące i lata, aż zapomniałem. Byłem wtedy najlepszy w swoim fachu, prześcigając konkurencję, będąc postrachem złodziei i bandytów i ulubieńcem króla. To były dobre czasy, a ja mogłem mieć wszystko, czego tylko chciałem.

Pewnej Wigilii znów mnie zagnało w tamte strony. Kolejna sierota, która złamała prawo i dała się na tym przyłapać, pobiegła z płaczem do klasztoru. Pamiętam, że stałem na białym wzgórzu, księżyc wyszedł zza chmur i w jego blasku niespodziewanie dostrzegłem surowe, niedostępne mury. Zaskoczył mnie ten widok, bo nie sądziłem, że uda mi się jeszcze tutaj trafić. Chłopcy tłoczyli się za moimi plecami, wyczekując rozkazu, którego ostatecznie nie wydałem. Puściłem się galopem ze wzgórza, wiedząc już, że uciekiniera nie dogonię. Dopadłem bramy dosłownie kilkanaście sekund później i, przekonany, że znów mnie wpuszczą, zacząłem wołać strażnika. Zdarłem sobie gardło od wrzasku, zanim dotarło do mnie, że wrota się nie otworzą. Rozdrażniło mnie to. Krzyczałem i rozkazywałem, kopałem w bramę, pociągałem za dzwonek niezliczoną ilość razy, dopóki nie urwałem sznura. Mój oddział zaś stał w milczeniu i po prostu czekał.
Odwracałem się już z poczuciem poniesionej porażki, gdy skrzypnęła ukryta w murze maleńka furtka i Matylda stanęła przede mną, uzbrojona tylko w swoją biel, słowa i wiarę w waszego Boga.
- Odejdźcie! – poprosiła – Wracajcie tam, skąd przyszliście.
Posłuchalibyście jej? No właśnie, ja też tego nie zrobiłem. Nie po to wydurniałem się przed moimi ludźmi, by zwykła mała zakonnica mogła mnie tak zwyczajnie odesłać do kąta. Chcąc przypomnieć jej nasze ostatnie spotkanie, pchnąłem na nią konia. Nawet się nie odsunęła, wysunęła tylko rękę i koń zahamował gwałtownie, parskając niespokojnie. Próbowałem go zachęcić, by się ruszył, ale stał jak przymurowany.
- Odejdźcie – powtórzyła.
Jasne, już biegnę. Nawet nie było takiej opcji. Miotałem się, rzucałem najgorsze klątwy i wymachiwałem mieczem nad głową drobnej zakonnicy. Mimo to ze strony klasztoru nie doczekałem się żadnej reakcji. Ona zaś nie ustąpiła mi ani na krok. W dłoni siostrzyczki pojawił się różaniec i ku mojej konsternacji głupia dziewka zaczęła się modlić. Jej wargi poruszały się, gdy bezgłośnie szeptała słowa litanii, a palce przesuwała wzdłuż małych czarnych paciorków, przypominających kształtem łzy. Tyle było w niej jednocześnie dumy i pokory, której nie mogłem pojąć, nie rozumiałem, co się w niej takiego kryje, co pozwala jej stawić mi czoła bez strachu. Doprowadzało mnie to do szewskiej pasji i – rozsierdzony - wyrwałem jej z rąk różaniec. Cisnąłem go w śnieg, kary zatańczył w miejscu pod moim rozkazem i końskie kopyta podeptały Boga. Za plecami usłyszałem ciche westchnienia moich ludzi.
Matylda pochyliła się i wzięła ostrożnie w ręce zmiażdżone drewniane paciorki.
- Rób cokolwiek uważasz, że musisz zrobić. Zabij mnie, jeśli sądzisz, że to ci pomoże – wyszeptała. – Ale do klasztoru nie wejdziesz.
I nie wszedłem.

Nie zrobiłem tego również rok, dwa i trzy lata później. Mapy przestały mnie zwodzić, drogi prowadzić donikąd, a klasztorne mury nie ginęły już wśród mgieł. Nagle się okazało, że mógłbym tu wrócić nawet z zawiązanymi oczami. Miła odmiana po okresie tułaczki po pustkowiach. Z początku nawet mnie to cieszyło, dopiero potem naszła mnie myśl, że coś tu chyba jest nie tak. Zbyt często mój koń skręcał w znajomą okolicę, a ja nie miałem zielonego pojęcia, jak mnie tam w ogóle przywiało. Okazywało się, nieważne jak daleko akurat bym się znajdował, na którym krańcu świata grywał z diabłem w kości, i według jakich map podążał, wszystkie drogi prędzej czy później sprowadzały mnie do tego miejsca. Przestałem spokojnie sypiać, nie umiałem zatrzymać się na dłużej w jednym miejscu, a moje decyzje stały się mało racjonalne. Cholerny klasztor przyzywał uparcie z siłą, która mnie zaskakiwała. Gdy próbowałem z nią walczyć, odkryłem, że moje działania spełzają na niczym.
Nie próbujcie zrozumieć, dlaczego godziłem się wystawać uparcie pod bramami klasztoru, który nie chciał mnie wpuścić. Bo przypadki, gdy matka przełożona wychodziła mi na spotkanie, wysłuchiwała żądań i pozwalała zabrać tego, którego ścigałem, należały do rzadkości. Udawało mi się wtedy zobaczyć krótkie przebłyski z życia tego pokręconego miejsca. Białe siostry uwijały się wokół ludzi, których nie chcielibyście mieć w ciemnym zaułku za plecami, niedopilnowana choinka płonęła od zatkniętych między jej gałęziami świeczek, a w nosie kręcił zapach wigilijnych potraw. Niby nic nadzwyczajnego, ale w atmosferze tego miejsca było coś, co mi się zdecydowanie nie podobało. Nie chciałem dociekać, co to jest, bo byłoby to jak przyznanie się przed samym sobą, że jest coś, czego pan kapitan się boi. W takich chwilach nawet Pani Śmierć przestawała tańczyć i znikał uśmiech z jej widmowej twarzy.
Częściej jednak okazywało się, że gnałem tu na darmo i nie pozostawało mi nic innego, jak bezsilne wystawanie pod bramami. Moi ludzie szeptali między sobą, niewątpliwie o mnie i wcale im się nie dziwiłem. Ich uwadze nie mogło ujść moje dziwaczne ostatnio zachowanie i tylko czekałem, aż wreszcie padną pytania.
I padły. Którejś kolejnej Wigilii, kiedy to mróz trzymał taki, że pękały drzewa, a lodowaty wiatr kąsał nieubłaganie. Ogień nam gasł raz po raz i musieliśmy stłoczyć się wszyscy razem w jednym miejscu, szukając ciepła. Noc była wyjątkowo jasna, moi ludzie tęsknili za domami, a ja wpatrywałem się zrezygnowany w znajomy widok na wzgórzu przed nami.
- Zimno – wymamrotał mój zastępca, dokładając do ognia. – A mogliśmy zostać gdzieś w gospodzie. Nie wiem, co jest takiego w tych ruinach, że pan kapitan woli siedzieć na tym wygwizdowie.
- Nie narzekaj – burknąłem, robiąc daszek z dłoni, by choć trochę przywrócić życie nikłym płomieniom. – Bywało gorzej.
- Przecież tam nic nie ma – ciągnął. - Same gruzowisko i wydzierają się kruki. Niebezpieczną sobie kryjówkę gagatki znalazły. Aż się dziwię, że pan ma odwagę ciągle się tam po tych złodziei wypuszczać.
Zawył wiatr, dmuchnął jak na złość i zgasił nam tę namiastkę ciepła. Westchnąłem ciężko i wziąłem się znów za rozpalanie.
- Gruzowisko? – zdziwiłem się. – Klasztor jak klasztor. Nowością nie grzeszy, to fakt, ale nie powiedziałbym, że jest niebezpieczny. Kilka sióstr, parę przybłędów, którym się nie poszczęściło i tyle. Żeby mnie jeszcze zarazy tam wpuszczały, byłoby wspaniale.
- Siostry? – Mój zastępca zmarszczył brwi. – O czym pan mówi? Jak żyję, nigdy nie widziałem żadnej zakonnicy w tych stronach!
Spojrzałem na niego ponad popiołami ogniska.
- Między innymi o tej małej wariatce, która się mnie nie boi i wykłóca się ze mną praktycznie w każdą Wigilię! – rzuciłem niecierpliwie - Daj spokój, nie mów, że jej nie zauważyłeś! Nie jest aż tak drobna, a ciebie nigdy o ślepotę nie podejrzewałem.
Mój zastępca wpatrywał się we mnie takim wzrokiem, jakby wyrosły mi nagle trzy głowy. Reszta oddziału siedziała w milczeniu, nasłuchując pilnie naszych słów. Żaden się nie poruszył.
Oficer przeniósł nieufne spojrzenie na widok rozciągający się niedaleko przed nami, a potem jego oczy znów spoczęły na mnie.
- Nic nie wiem o żadnej zakonnicy, kapitanie – zaczął z wahaniem. - Wiem za to, że rok w rok tłuczemy się szmat drogi tylko po to, żeby pan mógł się godzinę, czy dwie błąkać po jakiejś kupie gruzu. Ludzie naprawdę woleliby spędzić święta z rodziną, a tymczasem…
- Nie udawaj idioty! - zirytowałem się na niego. – Od lat jeździmy do tego cholernego klasztoru i nagle zaczynasz mi wmawiać, że go nie widzisz?! Przecież stoi, o, tam!
Odwróciłem gwałtownie głowę, tak szybko, że coś mi strzyknęło w karku. Przed nami rozciągało się białe wzgórze, na którym rozsiadła się budowla. Rzucała się w oczy. Tarcza księżyca oświetlała go wyraźnie, dopóki nie nadpłynęły chmury i srebrny blask zniknął. Próbowałem wytężyć wzrok, ale dostrzegałem tylko nieforemne kształty. Gdzieś z oddali dobiegł nas ochrypły wrzask kruków.
Spojrzałem na moich podkomendnych.
- Wy go naprawdę nie widzicie – powiedziałem zdumiony.
No, to teraz zrobiło się naprawdę ciekawie. Dostarczyłem swoim ludziom tyle plotek na swój temat, że powinno im starczyć na najbliższe tysiąclecie. Wpatrywali się we mnie z napięciem, najwyraźniej nie wiedząc, co mają o tym myśleć. Ja też nie bardzo wiedziałem i nie uśmiechało mi się, że mogą brać mnie za szaleńca, który widzi rzeczy, których nie mogą zobaczyć inni. Nie wspominałem już o tym więcej, a i oni milczeli jak zaklęci w mojej obecności. Ale wiedziałem, że nie zapomnieli, że pomiędzy sobą opowiadają niestworzone cuda i zastanawiają się, czy nie zwariowałem. Przyznaję, sam nie byłem tego pewien, moje myśli nie należały już tylko do mnie. Oszukiwałem samego siebie, że jestem w stanie oprzeć się dziwnemu przyzywaniu klasztoru, które kazało mi ciągle tam wracać. Na dodatek cholerna Matylda zagnieździła się na dobre w moich snach. Nie miałem pojęcia, co kieruje siostrami w białych habitach i jakie są motywy ich działania. Nie mam cierpliwej natury i długo nie czekałem, by wykrzyczeć zakonnicom, co o nich myślę. Wtedy też z mojej strony padło pierwszy raz pytanie, dlaczego.
- To była pańska decyzja, kapitanie – odpowiedziała Matylda. – Wszedł pan tutaj i naruszył żelazne prawa naszego konwentu. Czego pan oczekiwał? Że Bóg przymknie oko, gdy się krzywdzi Jego dzieci?
- Więc dlaczego pozwoliłyście mi tu w ogóle się pojawić?! – wrzeszczałem wściekły. – Po co w takim razie otworzyłyście przede mną bramy? Przecież nic od was nie chciałem!
Zakonnica uśmiechnęła się leciutko.
- Otwieramy je dla każdego, kto potrzebuje drugiej szansy, kapitanie.
Stężałem w sobie.
- Wiedziałaś? – spytałem wrogo. – Gdy pierwszy raz się zjawiłem, wiedziałaś, że to się tak skończy? Że w zamian za jedną z tamtych gnid oddam swoją wolność, rozum i wolę? Co próbowałyście zrobić, siostro? Dlaczego mi nie wtedy nie powiedziałaś?!
- Nie uwierzyłby pan – brzmiała spokojna odpowiedź.
Otworzyłem usta, żeby zaprotestować.
- Problem w tym, że pan nigdy w nic nie wierzył - ubiegła mnie zakonnica. - A teraz przynajmniej ma pan powód, by ufać, że nadejdzie kiedyś kres pana pokuty. Poza tym, jeśli przeze mnie mógł się pan stać choć trochę lepszy, to może było warto.
- To ma być zabawa? – Ledwie panowałem nad sobą. – Kpisz sobie ze mnie?! Kto wam dał prawo, żeby decydować za kogoś?! I dlaczego to musiałem być ja?!
Odwróciłem się, by odejść. Byłem już przy drzwiach, gdy usłyszałem jeszcze jej cichy głos.
- Będę się za pana modlić, kapitanie.
Zatrzymałem się w progu, plecami do małej zakonnicy.
- Nie rób tego. – wycedziłem przez zęby. Zauważyłem, że drży mi glos i trzęsą się dłonie. Położyłem rękę na rękojeści miecza, by nie było widać oznak mojej słabości. – Niepotrzebne mi modlitwy, które robią więcej złego, niż dobrego. Bo jeśli to właśnie one są tym, co mnie tu zatrzymuje, to ci tego nie daruję!

Ani nie potwierdziła, ani nie zaprzeczyła, a ja odszedłem i wróciłem za rok. Znów odszedłem i wróciłem za dwa. Pojawiałem się tam z nużącą regularnością, pędząc jak szalony z zapadłych dziur na końcu świata. Potrafiłem zajeździć konie i wykończyć ludzi, byle tylko w nikłym świetle pierwszej wigilijnej gwiazdki zobaczyć cień klasztornych murów. Godzinami wystawałem na mrozie i śniegu, z gołą głową, w rozchełstanym płaszczu i wrzeszczałem na cale gardło. Krzyczałem, że nie chcę ich miłosierdzia, nie chcę ich drugich i kolejnych szans, wolę zostać tym, kim byłem. Na świecie i tak jest dużo złych ludzi, jeden mniej czy więcej różnicy nie robi. Klasztor zaś wciąż przyciągał i przyciągał, a we mnie rosła do niego coraz głębsza niechęć. Moi ludzie milczeli i nienawidziłem ich za ten brak jakichkolwiek słów.
Tradycja corocznych wycieczek zrobiła się z czasem nudna, a one same dość uciążliwe. Szkoda mi było ludzi. Już myślałem, że dojdzie do otwartego buntu, gdy mój zastępca wpadł na niegłupi pomysł, by – zamiast wiecznie tłuc się traktami i gościńcami – przezimować w tych okolicach. Bliskość mojej nemezis nie nastrajała szczególnie pozytywnie, ale przyjąłem to dzielnie i – korzystając z okazji - postanowiłem skupić się na interesach. Nie bałem się klątw, czy boskiego wystawiania mnie na próbę i robiłem swoje, ścigając tych, którzy zdecydowanie zasługiwali na stryczek. Niby jak jeszcze można było mi zaszkodzić, skoro odebrano mi prawo do decydowania o sobie samym. Pamiętając, jaki konkretnie rodzaj ludzi dąży zwykle w te strony, porozstawiałem żołnierzy na wszystkich drogach prowadzących do klasztoru.
Nasz plan miał dobrą i złą stronę. Dobra była taka, że mieliśmy szansę obłowić się w tym roku koncertowo. Zła polegała na tym, że niespodziewanie znalazł się ktoś, kto mnie nie lubił i miał większy posłuch u właściwych ludzi. Zanim zdążyłem się obejrzeć, połowę moich ludzi rozniosły na mieczach wojska królewskie, a drugą połowę ze mną na czele zawleczono przed oblicze bardzo niezadowolonego monarchy i zacierającego z satysfakcją ręce kata. Przy wysokich pod sufit pałacowej komnaty choinkach i słodkich dźwiękach kolęd, tłumaczyłem się, co ja też takiego ciekawego robiłem. Lord Jakiśtam strasznie się żołądkował, że ponoć wtargnąłem na jego ziemię i uprawiałem bandycki proceder, okradając i zabijając niewinnych ludzi.
Próbowaliście kiedyś tłumaczyć się przed całym dworem, że nie macie pojęcia o żadnym hrabstwie, które przecież widnieje na mapach jak byk, bo wedle waszej wiedzy stoi tam klasztor, którego nikt nie widział na oczy? Jestem ciekaw, czy wam uwierzono, bo ja robiłem z siebie konkursowego idiotę, pocąc się jak mysz i bredząc coś od rzeczy. Dwór otwierał szeroko oczy, gdy im prawiłem o tajemniczym opactwie, szlachecka młodzież rechotała w kułak, a stojący pod ścianą szef wywiadu gorączkowo przerzucał wszelkie znane sobie mapy. Kat cierpliwie czekał, ja plotłem, co mi ślina na język przyniosła, mój odział milczał.
- Muszę przyznać, że to dość… interesująca historia. – W głosie monarchy brzmiała źle skrywana drwina. Pani Śmierć stała za królewskim tronem, niewidzialna dla innych i patrzyła na ten żałosny spektakl, szczerząc się w parodii uśmiechu. Podkradła się bliżej katowskiego topora, przesunęła po nim lekko opuszkiem palca, oczy jej rozbłysły, a mnie włosy stanęły dęba na głowie.
- Niezbadane są ścieżki Pana. – zaintonował niespodziewanie obecny tam arcybiskup. – Może ten grzeszny człowiek rzeczywiście jest na trudnej drodze do zbawienia i dane mu jest poznać cuda, których my nie możemy dostąpić.
Po komnacie rozszedł się drwiący rechot. Obecni nie mieli takich złudzeń jak duchowny, zbyt dobrze mnie znali. Spaliłbym na stosie własną matkę, gdybym mógł mieć z tego jakieś korzyści.
- Nie śmiejcie się, dzieci! – Powiódł po zebranych surowym spojrzeniem. – Bo ten oto człowiek jest żywym dowodem nieogarnionej miłości naszego Boga! Stanowi potwierdzenie, że nawet największy grzesznik może być zbawiony! Wielu odsądzało go od czci i wiary za postępki, których się dopuścił, a zobaczcie, kto stoi teraz przed nami! Skruszony człowiek, który…
Pani Śmierć opuściła rękę z katowskiego topora i znów znalazła się u mojego boku. Ja zaś słuchałem gadania duchownego, który zapędził się tak dalece, że jego obronna mowa zamieniła się w kazanie. Chyba spodobała mu się idea, że mógłby przerobić starego wilka w łagodną owieczkę, którą koniecznie trzeba przywrócić do stada. Bo cóż Panu po dziewięćdziesięciu dziewięciu jagniętach, skoro najważniejsze jest to, które zbłądziło…
Słuchałem tego z największym zniecierpliwieniem, aż w końcu nie wytrzymałem.
- Dość tego, klecho! – przerwałem mu dość obcesowo. – Potrafię sam stanąć w swojej obronie. Niepotrzebni mi jesteście ty i twój Bóg, w którego nie wierzę. Jak mogę dać wiarę czemuś, czego nie mogę zobaczyć?! – wybuchnąłem.
Arcybiskup poczerwieniał na twarzy.
- Bóg, którego można dotknąć, nie jest już bogiem – burknął.
Król ocknął się z zamyślenia i spojrzał na mnie z zainteresowaniem.
- Zastanawiające, że pan to mówi, kapitanie. Przecież to właśnie pan wierzy i widzi coś, czego to my nie możemy dostrzec.
Ach… Jeden zero dla ciebie, Wasza Królewska Mość.
- W historii, którą pan nam przedstawił, zaiste jest coś intrygującego. Powiem coś panu, kapitanie. Kilka tysięcy lat temu grupka niewykształconych rybaków potrafiła przekonać do siebie miliony, dając początek wielkiej religii. Dziś to pan ma szansę przekonać choć jedną osobę w tej sali do swojej opowieści.
I co ja miałem im powiedzieć? Jak przekonać, skoro nawet mój własny oddział nigdy nie widział tego, co ja widziałem? Nie miałem żadnych świadków na potwierdzenie tego, co mówiłem, bo tych, którzy mogli coś na ten temat powiedzieć, dawno oddałem pod topór kata.

Nie prześcignąłem tamtego roku konkurencji. Prawdę powiedziawszy, w ogóle przestałem jej dorównywać. Minęły lata, kiedy to nie musiałem martwić się o przetrwanie, przybyło zmarszczek na twarzy i siwych włosów na głowie. Ubyło pieniędzy, szczęścia i przychylności króla. Straciłem dom na rzecz pokrycia lwiej grzywny, jaką zażądał obrażony lord, ścigali mnie wierzyciele, straciłem dobre imię. Opowiadano sobie o mnie niestworzone historie, jakobym zawarł pakt z diabłem i naraził się na gniew Boga. Ludzie żegnali się pospiesznie, gdy mijałem ich szalonym pędem, ze Śmiercią za plecami. Wciąż w drodze, pokonywałem kolejne przeszkody, skręcałem na nieznane ścieżki, nie wiedząc nawet, czego tak właściwie szukam. Żadne mapy nie były mi nawet potrzebne, bo tego, co próbowałem odnaleźć, nigdy nie było na papierze.
Powiadają, że najważniejsze bitwy swego życia staczasz w samotności. W pewnym sensie rzeczywiście tak było, choć moi dzielni chłopcy stanęli na wysokości zadania. Dałem im wybór: mogli wrócić do domu i żyć normalnie, lub włóczyć się po wszelkich gościńcach świata z kapitanem, który stał się nikim.
Zostali, co do jednego. I to właśnie ich postawa pozwoliła mi zachować zmysły i wziąć się w garść. Zacisnąłem zęby i postanowiłem trzymać się z dala od mojego fatum, próbując omijać szerokim łukiem samotne wzgórze i białe siostry miłosierdzia. Przysiągłem sobie, że nigdy więcej nie dam się skusić wołaniu klasztoru i przestanę wystawać pod bramami po prośbie.

*
Przysięgi mają dziwnie to do siebie, że szybko się je łamie. I pewnej grudniowej nocy nie dotrzymałem obietnicy, na której tak bardzo mi zależało. Jechaliśmy wtedy za jakimś szpiegiem i zdrajcą, który miał tyle ciemnych spraw na sumieniu, że sam szatan by się zawstydził. Noc była diablo zimna, piekielnie wietrzna, śnieżny pył wciskał się dosłownie wszędzie, a nad głowami świeciły jasno wigilijne gwiazdy. Kiepska pogoda na realizowanie swoich planów. Przeciętny człowiek nie wykopałby z domu nawet psa, ale ja przecież dawno zgubiłem rozsądek. Nie zamierzałem odpuścić, więc brnęliśmy przez śniegi, spiesząc się, by nie zgubić tropu, a za plecami słyszałem już pierwsze oznaki protestu.
- Ahoooj, kapitanie, budynki! – zawołał ktoś z nadzieją.
Zawahałem się. Czułem się przemarznięty na kość, a niewątpliwie nasze życie i zdrowie mogło nam się jeszcze kiedyś przydać. Spojrzałem w kierunku, który wskazywali moi ludzi i zobaczyłem ciemny kształt. Zza chmur wyszedł księżyc i jego blask rozświetlił okolicę. Z mroku wyłoniło się znajome wzgórze, na którym umościł się…
- Klasztor! – westchnął mój zastępca.
Ki diabeł, oni go widzą? O nie, nie ma mowy, żebym miał skręcić w tamtą stronę. Nie dziś! Tym bardziej, że mój uciekinier również ominął tę okolicę.
Cmoknąłem na karego, by ruszał dalej.
- Klasztooor! – Teraz już wszyscy zdzierali gardła w pełnym nadziei wołaniu. Dziękuję, głuchy nigdy nie byłem, ale przykro mi, nie zamierzałem serwować im ciepełka i pieczonego kapłona pod tym dachem.
- Kapitanie, prosimy! – towarzyszył mi denerwujący chór.
- Zimno!
- Wiatr wieje!
- Gwiazdka!
Cierpliwość ludzka zawsze ma kiedyś swój kres. Granice mojej nigdy nie były nakreślone wystarczająco daleko.
- Słuchajcie mnie, osły! – Zirytowałem się. Gdzieś w tej piekielnej zawiei uciekało moje złoto, a ja nie zamierzałem wypuścić go z rąk. – Moja noga tam nie postanie bez szczególnego powodu! Więc, jeśli żaden z was nie popełnił właśnie ciężkiego przestępstwa, nie ma problemów egzystencjalnych, lub nie jest ciężko chory na tyle, by na gwałt potrzebować boskiej Opatrzności, to wiecie, co macie robić! Koniec narzekań i jazda dalej!
Piękna to była przemowa. Taka ładna i taka moja. Zapomniałem w niej tylko dodać, że jestem tępym idiotą, który rzadko myśli o konsekwencjach tego, co powie.
Niecałą godzinę później moi ludzie narzekali na gorączkę i dreszcze, nawet konie podejrzanie pokasływały. Na nic zdało się moje wściekanie i wygrażanie karą za nieposłuszeństwo, na nic przysięgi, że nie zawrócę. Byłem zmuszony schować dumę do kieszeni i wstąpić na właściwą ścieżkę. Pani Śmierć zawahała się wyraźnie i próbowała nakłonić mnie, bym zrezygnował, ale we mnie płonęła już ponura determinacja Widziałem entuzjazm i zaciekawienie moich żołnierzy. Zbliżywszy się do bramy, sięgnąłem po znajomy dzwonek, ale nim palce dotknęły sznura, brama już się otworzyła. Moi chłopcy niemal wfrunęli do środka, zadając niejako kłam twierdzeniom, że ledwie są w stanie utrzymać się w siodle.
A ja stałem na progu, wpatrując się w znajome oczy i nie śmiałem postąpić kroku naprzód.
- Zapraszamy, kapitanie. – Przywitała mnie słowami, których nigdy się od niej spodziewałem.
Ugoszczono nas niemal jak królewską świtę. Mój oddział rozglądał się wokół, zachwycony, a i nawet ja spojrzałem na to miejsce świeżym okiem. Wydawało mi się, że wnętrza starego klasztoru nie są tak mroczne jak podczas mej pierwszej wizyty, ściany nie wodzą za mną spojrzeniem, obrazy milczą, a ciemność schowała swoje troskliwe ramiona. Nie dołączyłem jednak do ogólnego rozgardiaszu. Podczas gdy moi ludzie zasiadali do stołu, lub gasili choinkę, która zajęła się od świeczek, wymknąłem się, sądząc, że nikt tego nie zauważy. Ruszyłem w samotną włóczęgę po starym klasztorze, zagłębiałem się w niemal każdy zakamarek i miałem cały zamek tylko dla siebie.
Matylda znalazła mnie z butelką w ręku, siedzącego w kącie małej kaplicy, z głową opartą na kolanach. Pewnie zaraz pomyślicie sobie, że spędziliśmy cudowny czas na uzdrawiającej pogawędce – stary drań i zakonnica – składając sobie życzenia świąteczne i uświadamiając, że picie jest złe. Nie, moi drodzy, jeśli na tym świecie są jakieś cuda, to ja dawno wyczerpałem ich limit. Całą noc piłem jak smok, podczas gdy Matylda podeszła do ołtarza, uklękła pod krzyżem i złożyła ręce do modlitwy. Zdawała się nie zwracać na mnie uwagi i chyba dobrze, bo nie chciałem pytać, co widzi i nie zależało mi na odpowiedzi. Mimowolnie słuchałem jej słów i pieśni, rozpoznałem kolędy, które śpiewała niegdyś matka. Patrzyłem na twarz siostrzyczki, coraz rzadziej podnosząc butelkę, i widziałem jak oczy Matyldy zaczynają błyszczeć, a na ustach pojawia się nikły uśmiech, którego źródło brało się z małego krzyża na ścianie.
Mijały godziny, zakonnica rozmawiała z Bogiem, a mnie skończył się alkohol. Położyłem na ziemi pustą butelkę, stanąłem tuż za Matyldą i wpatrywałem się zadumany w postać wiszącą na krzyżu. W drewniany symbol tego, co porwało niegdyś tłumy, co sprawiło, że pierwsi chrześcijanie ginęli licznie na arenach, a zwykły człowiek cichł w obliczu nieznanego. Oczy cierpiącego Chrystusa spojrzały na mnie, a mnie się zdało, że wejrzały w głąb duszy. Słowa modlącej się Matyldy krążyły wokół mnie, oplatając niewidzialnym łańcuchem. Nawet nie wiem, kiedy kolana ugięły się pode mną, a podłoga stała się twarda.
Pani Śmierć nie tańczyła. Popatrywała na mnie – niepewna, bez uśmiechu, nie mogąc postąpić kroku w naszą stronę, jak gdyby coś ją odpychało. Długo stała niezdecydowana, a potem odwróciła się, podkradła się do drzwi i wysunęła się bezszelestnie z kaplicy.

Śnieżyca trwała sześć dni i sześć nocy. Kiedy odjeżdżaliśmy dnia siódmego, Matylda stała przy bramie. Obróciłem się w siodle i widziałem jak tam stoi, niemal bosa i taka krucha w zacinającym wietrze i śniegu. Niemal nierealna, a ja - wiedziony nagłym impulsem, by sprawdzić, czy jest wystarczająco prawdziwa - zeskoczyłem z siodła i chwyciłem ją w ramiona. Jej wargi były suche, zimne i obojętne, a oczy koloru zimowego nieba mroziły duszę. Wysunęła się z moich objęć i otarła łzy, które wycisnął z moich oczu dmący wiatr.
- Może Boga nie ma tutaj… - wyszeptała, wodząc palcami po moim czole. Jej słowa nawiązywały do naszego pożegnania sprzed wielu, wielu lat. - … ale tutaj na pewno na ciebie czeka. – Jej dłoń na ułamek sekundy spoczęła na sercu.
Odwróciła się i odeszła. Płatki śniegu wirowały wokół niej, oblepiały włosy i mąciły mi wzrok. Drzwi cicho zaskrzypiały za kobietą, która oddała Bogu i bliźnim tyle swojej miłości, że nie starczyło jej już dla jednego człowieka.
Nie żałowałem. Przecież ja nie umiem ani wierzyć ani kochać.
Minęły trzy lata, zanim zobaczyłem ją ponownie. Jechaliśmy za bandą morderców poszukiwanych listami gończymi wszędzie, gdziekolwiek się pojawili. Wlekliśmy się noga za nogą, podejrzewając, że i tak nie uda nam się ich dogonić. Sam nie wiem, czemu nie popędziłem wtedy koni i nie zmusiłem ludzi do pośpiechu. Noc była niezwykle piękna, taka, jakiej dawno już nie widziałem. Granatowe niebo mrugało do nas tysiącem gwiazd, moi żołnierze wspominali ze śmiechem zeszłe święta, płynęły wigilijne opowieści. Odetchnąłem głęboko i rozejrzałem się, poznając znajome strony. Wiedziałem, że gdy miniemy kilka następnych wzgórz, przywitają nas stare klasztorne mury.
Obok mnie było wyjątkowo pusto. Śmierć zaśmiała się tylko, gdy ją zawołałem i wyrwała się do przodu. Przez jakiś czas widziałem jak tańczyła daleko przed nami, smukła i dziwnie piękna, potem zniknęła mi z oczu i już nie wróciła.
To nie ja pierwszy zauważyłem na horyzoncie łunę.
- Dziwne… - mruknął mój zastępca. – Czyżby choinkę szlag im na dobre trafił?
Popędziliśmy konie do przodu i trafiliśmy akurat na dogasające zgliszcza, wśród których przechadzała się moja Śmierć z radosnym grymasem na twarzy. Siostry zakonne i sieroty błąkały się zdezorientowane, szlochając, szukając pocieszenia. Nie było nikogo, kto mógłby rozgrzeszyć je z błędu, który popełniły, wpuszczając zło. Mordercy, których nie chciało nam się ścigać, wyjątkowo nie szukali tutaj azylu, nie docenili świętości tego miejsca i nie przestraszyli się Boga.
A ona?
Leżała na śniegu, wyglądała jakby spała. W ręku wciąż trzymała różaniec z czarnych łez, w fałdach habitu ukryły się zielone igiełki przypalonej choinki i wydawało mi się, że czuję zapach świąt. Białe szaty były poszarpane, czerwone od krwi i osmalone od dymu, ale na jej twarzy gościł lekki uśmiech.
Moja mała zakonnica o sercu lwa.
Zawróciłem konia i odjechałem, bez słowa. Śmierć przestała tańczyć i pobiegła za mną, w oczekiwaniu na kolejną podroż i kolejnych nieszczęśników. Ruszyliśmy następnym traktem, według wskazówek innych map, a za zakrętem życia czekały nas nowe doświadczenia.

I to w zasadzie koniec mojej opowieści. Nie wiem, co mógłbym jeszcze dodać. Chyba tylko tyle, że dogoniłem bandytów i oddałem ich pod sąd. Klasztor został odbudowany, zakonnice wróciły, a na grobie Matyldy cały rok kwitną kwiaty. I jeszcze to, że się zmieniłem. Byłem człowiekiem bez wiary i szukałem tej wiary po wszystkich gościńcach świata, zanim zrozumiałem, że przecież wystarczy poszukać jej w sobie. Porzuciłem niepewne życie najemnika i osiadłem w mieście. Co noc moja mała zakonnica przychodzi do mnie i śnię jej słowa pocieszenia i otuchy, a nad moim łóżkiem wisi drewniany krzyż. Boże Narodzenie nie istnieje dla mnie bez przypalonej choinki, zapachu gorącej czekolady i wypatrywania na niebie pierwszej gwiazdki.
Tak powinny się kończyć opowieści wigilijne i to właśnie chcieliście przecież usłyszeć. Bajkę z nudnym morałem i tak banalną, że aż mdłą.
Wierzcie w nią, jeśli wam się tak podoba.

Jeśli macie odwagę i naprawdę tego chcecie, przyjdźcie tu kiedyś. Pani Śmierć skinie widmową ręką i wskaże wam miejsce przy ognisku, a stary drań kapitan być może opowie wam zupełnie inne zakończenie tej historii.
I tylko ja wiem, które z nich jest prawdziwe.


Ostatnio zmieniony przez ma_dziow dnia Sob 10:18, 02 Maj 2009, w całości zmieniany 10 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Vil




Dołączył: 05 Paź 2008
Posty: 15
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Wto 21:12, 27 Sty 2009    Temat postu:

Ty już wiesz, co sądzę o tym tekście :)

Już w pierwszej wersji pomysł od razu do mnie trafił - łowca nagród (profesja którą od lat ubóstwiam), antybohater bardziej niż superhero, drań, ateista i jego nemesis, drobna zakonnica o żelaznym duchu. Piękne połączenie, niezależnie od tego czy rozpatrujemy je w relacji romantycznej, czy nie. Do tego stary klasztor, tajemniczy i równie widmowy, co towarzysząca bohaterowi Śmierć.
Śmierć. Podoba mi się każda scena z jej udziałem. Nadaje baśniowego - mrocznobaśniowego - klimatu całej opowieści. Przez jej pryzmat najlepiej widać głównego bohatera - jego charakter i podejście do życia. Jestem zachwycona każdym fragmentem, w którym się pojawia.

Wersja ostateczna jest bardzo dobra, trzyma naprawdę wysoki poziom. Podoba mi się bez zastrzeżeń.

Ten tekst ma przesłanie. Twój bohater jest taki cholernie ludzki. Można poczuć do niego sympatię, chociaż to chyba najmniej ważne we wszystkim, co ukazałaś. "Opowieść wigilijna" trafia na listę moich ulubionych opowiadań, do których wracam z prawdziwą przyjemnością.


Ostatnio zmieniony przez Vil dnia Sob 15:19, 21 Lut 2009, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Pokrzywa




Dołączył: 04 Wrz 2008
Posty: 86
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: baszta przy wejściu do Piekła. Za bramą, pierwsza na lewo.

PostWysłany: Pią 21:16, 06 Lut 2009    Temat postu:

ma_dziow napisał:
Przypadki, gdy matka przełożona wychodziła mi na spotkanie, wysłuchiwała butnych żądań i pozwalała zabrać człowiek, którego ścigałem

człowieka
ma_dziow napisał:
już ponura determinacja<kropka> Widziałem entuzjazm i zaciekawienie moich żołnierzy

Opowiadanie podoba mi się, aczkolwiek nie zgodzę się za bardzo z uwagami przedmówczyni. Bardzo nie lubię kondensowania wszystkiego w jak najmniejszej ilości słów. Owszem, część można by skrócić, nawet dobrze by wyszło, ale nie wszystko, wtedy nie dałoby się czytać. Poza tym pasuje mi emocjonalny narrator, wszak ów najemnik mógł wpaść w taki sentymentalny nastrój opowiadając to wszystko.
Ale wiele więcej nie powiem, bo i nie bardzo w formie jestem, i po trochu dałam się porwać. Dość na tym, że opowieść strasznie mi się spodobała, chociaż wolę księży od zakonnic. Ale relacja między owym najemnikiem a Matyldą była urocza. Motyw Śmierci i cała jej osoba... mr. Zamiast prześlizgiwania się przez dziurkę od klucza proponowałabym przełażenie pod drzwiami.


Ostatnio zmieniony przez Pokrzywa dnia Pią 21:18, 06 Lut 2009, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
kate-rama




Dołączył: 25 Sie 2008
Posty: 50
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: a bo ja wiem

PostWysłany: Nie 17:58, 08 Lut 2009    Temat postu:

Napisałaś na szoucie, że poprawiasz tekst - mam nadzieję, że to z potrzeby serca i podobnych, a nie z czystej chęci poprawiania Wink Tylko takie poprawki mają sens.

Mnie się podobało - to takie bardzo ogólne stwierdzenie. Jestem dość dziwnym stworzeniem i czasem za nic mam swoje preferencje czytelnicze, więc potrafi mi się spodobać coś, czego nigdy bym o to nie podejrzewała. Twoją mocną stroną jest klimat, jaki tworzysz w tekstach, ja klimat wsysam jak odkurzacz, mądrzejszych rzeczy nie potrafię, tylko wsysać.
Opowieść płynie ładnie, ale jestem w stanie zgodzić się z Vil - miejscami łowca wpada rzeczywiście w zbyt sentymentalny ton. Może jest takim człowiekiem, jego prawo, może ja się zasugerowałam komentarzem Vil - nie wiem. Wrażenie się pojawiło i o nim mówię. Matyldę podziwiam jako twardy i zarazem intrygujący charakter. Emocje, relacje, cały ten świat pomiędzy bohaterami wyszedł wiarygodny i namacalny. Kolejna mocna strona.
Ja nie umiem długo pisać bez czepialstwa i głupiego wymądrzania się, wybacz, stąd ten komentarz nie jest długi, składa się prawie wyłącznie z rzeczy pozytywnych. Teraz najbardziej pozytywna: wydaje mi się, że działasz na warstwach. Tu nie ma jednej uniwersalnej płaszczyzny, jest ich kilka, zachodzą na siebie i wywierają wpływ. Połowa z nich pochodzi nie z tego świata: widmowy klasztor, Matylda, która jest i zarazem jej nie ma, pięknie przedstawiona śmierć. Ten właśnie punkt sprawił, że moje preferencje poszły się... kocić. Plus, oczywiście, klimat.
Byłabym za ograniczeniem skracania, tekst literacki nie jest podaniem lub czymś podobnym, piękna nie warto mierzyć Wink
pozdrawiam, ~K
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Gildia Muz - Forum Literackie Strona Główna -> Opowiadania, miniatury, drabble Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group

Theme xand created by spleen & Programosy.
Regulamin