Forum Gildia Muz - Forum Literackie Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy    Galerie   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 

[NZ] W imię czego?

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Gildia Muz - Forum Literackie Strona Główna -> Opowiadania, miniatury, drabble
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ma_dziow




Dołączył: 28 Kwi 2008
Posty: 117
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Warszawa

PostWysłany: Sob 1:22, 07 Cze 2008    Temat postu: [NZ] W imię czego?

W IMIĘ CZEGO?

Z legend Krain Czterech Żywiołów:

Kiedy zmieniał się Wszechświat i rodziła Ziemia, gdy Jasność odepchnęła Ciemność i umierał Raj, Czterech Braci stanęło na rozstaju Drogi. Powietrze, Woda, Ziemia i Ogień – będący żywiołami świata i razem uosabiający siłę i potęgę, dobro i zło. Wszyscy czterej stanowili podwaliny rodzącej się rzeczywistości.
- Bracia – jako pierwszy głos zabrał najstarszy – Odchodzę, by opiekować się wszelką siłą nieboskłonu.
- I ja was zostawiam – wtrącił drugi – Będę chronił morza i oceany, jeziora i rzeki
i wszystkie stworzenia, które w nich żyją.
- Będę sprawował pieczę nad wszystkim, co znajdę na lądzie – stwierdził trzeci i spojrzał na najmłodszego Brata.
- Dam Ciepło i Życie – oznajmił Ogień.
- Wrócimy – powiedział stanowczo najstarszy brat – Tylko razem jesteśmy w stanie stawić czoła przeciwnościom losu.
I rozstali się, odszedł każdy w swoją stronę, przybierając cielesną postać. Wielki orzeł poszybował w kierunku pustyni, goniąc z wiatrem w zawody, mała wydra przepadła w rzece, smok usiadł na skale a biały jednorożec skrył się wśród żyznych równin i łąk.
Na rozstaju Drogi pojawił się cień i na trakt wyszła Ona, młodsza siostra Czterech Braci. Pominięta i wzgardzona. Niekochana.
- Wy będziecie budowali, ale ja… Ja stanę wam na drodze – wyszeptała, wiedząc jednak, iż sama - przeciwko im czterem - niewiele jest w stanie zrobić. Po mroźnej zimie zawsze nadejdzie życiodajna wiosna, a świt rozgoni ciemność.
Ale ona będzie czekała na swoją kolej.
Śmierć zeszła z Drogi i wstąpiła pomiędzy synów Adama…


***

P R O L O G

Charles de la Ferre, następca ferlandzkiego tronu na widok swojej narzeczonej aż wzdrygnął się z obrzydzenia.
Była…ohydna. Patrzył się na nią ze zgrozą już od dobrych dziesięciu minut, ignorując całkowicie uroczystość królewskich zaręczyn, podniosłą atmosferę i posłów krain Czterech Żywiołów. Zapomniał nawet o negocjacjach, którym miał się przecież uważnie przysłuchiwać. Resztki jego sumienia i dobrego wychowania popiskiwały, że powinien wykrzesać z siebie trochę ogłady, zmusić się do rozmowy z ambasadorem Earthanii i przynajmniej udać, że znajomość protokołu dyplomatycznego nie jest mu obca.
Nic. Na ogień ferlandzkiego smoka! Charles patrzył tylko na księżniczkę Cecylię i zastanawiał się jak Adelajda i Fryderyk von Reign mogli zaproponować mu… to. Pulchna, szczerbata, z nalaną twarzą i zadartym nosem. Prawdopodobnie też z ego wybijającym się ponad najwyższe szczyty ferlandzkich gór Północy.
Na swojej własnej uczcie zaręczynowej Charles miał ochotę jedynie usiąść i zapłakać.
- Charlie, ona jest śliczna! – usłyszał szept młodszej siostry, Beatrycze de la Ferre.
- Jej zielone oczy! – westchnęła druga siostra, Maria.
- Taaa… - Geralt poklepał brata pocieszająco po plecach.
Charles westchnął i spojrzał jeszcze raz na przywiezioną mu miniaturkę księżniczki Earthenii. No dobrze, niewykluczone, że jak ma się te dwanaście lat, trudno jest ocenić urodę damy. Jakiejkolwiek damy, nie mówiąc już o trzyletniej przyszłej narzeczonej. Możliwe, że Cecylia kiedyś wyładnieje, znajdzie brakujące zęby i zrzuci parę kilo.
Modlił się o to.
Miał także nadzieję, że księżniczka zachowuje się całkiem inaczej niż jego najmłodszy brat, Jamie. Drugiej chodzącej katastrofy chyba by nie zniósł. Najmłodsza pociecha Izabeli i Adama de la Ferre była bowiem potwornie rozpieszczona, uzależniona od swojej piastunki i na wskroś zła. Podczas ostatnich dwóch godzin, kiedy to ambasadorowie mówili i mówili, a Charles musiał udawać, że miałkie rozmowy niezwykle go interesują, trzyletni Jamie zdążył wyrwać się piastunce, wytrzeć samym sobą podłogę, oblizać tort zaręczynowy i wgnieść czekoladowy krem w ceremonialną szatę ambasadora Aquatanii.
Jamie był mały, zatem czujne zwykle oczy dyplomatów skrzętnie szczeniaka omijały. Nawet królowa matka zdawała się ignorować ekscesy syna. Za to Charles, z jednej strony miał ochotę wykopać go za drzwi, a z drugiej był mu wdzięczny za tę odrobinę rozrywki. Atmosfera zaręczyn była bowiem dla młodego umysłu straszna. Przygniatała, oszałamiała i odbierała resztki trzeźwego myślenia. Najpierw przemawiał ambasador Earthenii, potem Aquatanii, następnie znów Earthenii, potem zabrała głos Izabela de la Ferre, oddała go przedstawicielowi Airdanesii, by wysłannik Adelajdy i Fryderyka von Reign mógł znowu później przejąć pałeczkę.
Charles westchnął, a Beatrycze osunęła się na krześle.
Godzinę później, kiedy poseł Airdanesii potknął się o małego Jamiego po raz trzeci, Maria niemal zwichnęła szczękę w daremnej próbie powstrzymania ziewania a Charles zdążył policzyć wszystkie rysy na suficie i zwielokrotnić je w myślach przez wszystkie liczby w tabliczce mnożenia, ambasador Earthenii zaprzestał w końcu prawienia pustych frazesów i kluczenia dookoła tematu.
Izabela de la Ferre wyszła z siebie.
- Nigdy! – zagrzmiała, podrywając się z tronu. Jej dzieci natychmiast ocknęły się ze snu na jawie, a nudna dotychczas atmosfera zmieniła się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – Jakim prawem pan śmie tego żądać?!
Przedstawiciel Królestwa Earthenii, hrabia Henry de Rienne zesztywniał, a na jego twarzy malowała się uraza.
- Nie możemy oddać królewskiej córki nie dostając nic w zamian – powiedział sucho - Tak się nie godzi, Wasza Wysokość! Honor domu von Reignów nie pozwoliłby…
- Honor! – Izabela uderzyła pięścią w oparcie tronu – Pan chyba nie wie, o czym mówi! Od wieków krainy z wyspy Czterech Żywiołów trzymały się razem, ich siła była gwarancją ładu i porządku! Ferlandia, Earthenia, Airdanesia i Aquatania wzajemnie się uzupełniają, wierzymy w te same wartości! – grzmiała rozgniewana królowa – A teraz… pan, panie hrabio próbuje mi wmówić, że dla Earthenii ważniejsze jest to, co uda wam się nam wydrzeć?!
Charles wstrzymał oddech. Matka już powiedziała zbyt dużo i nie zanosiło się na to, by jej następne słowa nie łamały protokolarnych zasad. Twarze ambasadorów czterech państw były jak wykute ze spiżu.
- Wasza Królewska Mość, prosiłbym nie traktować propozycji Jego Wysokości, Fryderyka von Reign jako zamachu na dobra Ferlandii – oznajmił sztywno hrabia de Rienne – Wystosowano tylko prośbę o umożliwienie Earthenii swobodnego dostępu do czterech kopalni srebra i współuczestnictwo w obrocie handlowym ferlandzkim drewnem.
Charles dobrze wiedział, co się kryje za słowami dyplomaty i dlaczego jego matkę tak poniosło. Rzecz tyczyła się czterech największych kopalni, jakimi dysponowała Ferlandia, tuż przy granicy z Earthenią. Fryderyk i Adelajda von Reign nie raz już czynili aluzje, że „kochani sąsiedzi mogliby ich trochę wspomóc”. Owa pomoc znaczyłaby tyle, co oddanie po prostu złóż, których zyski stanowiły jedną trzecią skarbca rodu de la Ferre. Nie mówiąc już o pozwoleniu na eartheński wyrąb cennych dębów z Mrocznego Lasu po tej stronie granicy. Lasu, który sięgał granic obydwu państw i którego eartheńska część stanowiła święte miejsce polowań Fryderyka von Reign.
Zaiste, propozycja von Reignów była nie tylko bezczelna ale i nie do przyjęcia. A Izabela de la Ferre była ostra w swej ocenie.
- Rozumiem, że jeśli powiem "nie", to pańska dzisiejsza wizyta stanie się bezcelowa – wycedziła przez zęby. Ciszy, jaka panowała w Sali, nie przerywał żaden dźwięk. Nawet mały Jamie zaprzestał głośnego pytania niani, „czy on sam lubi tego brzydkiego pana?” i zastygł podczas prób żucia rąbka płaszcza aquatańskiego posła.
- Niestety tak, Wasza Wysokość – hrabia de Rienne pochylił się w lekkim ukłonie przed rozdrażnioną Izabelą. Zafalowały ceremonialne szaty z herbem skaczącego białego jednorożca. – Jednakże, wyrażam głęboką nadzieję, iż żadna ze stron nie pragnie zerwania królewskich zaręczyn.
"Na ogień herbowego smoka, to wchodziła w grę taka opcja?"- Charles de la Ferre rozjaśnił się jak gwiazda na niebie, dopóki nie przypomniał sobie, że to jemu – jako przyszłemu władcy Ferlandii – przyjdzie użerać się i budować nadszarpnięte stosunki obu państw. Zrzedła mu mina.
- Nie byłabym tego taka pewna, panie hrabio – chłód i zaciętość w głosie Izabeli sprawiły, że z twarzy ambasadorów spełzły przymilne uśmiechy – Nie powiedziałam jeszcze, że zgadzam się na te absurdalne warunki. Czy Fryderyk von Reign na starość zdziecinniał, bo – na ogień herbowego smoka – innego wytłumaczenia nie widzę!
Hrabia Rienne zesztywniał.
- Pani? – spytał chłodno.
„Nie obrażaj go, mamo!”, jęknął w myślach Charles. Izabela była chyba zbyt rozgniewana, ojca zabrakło a królewski doradca Ramund przypatrywał się awanturze z na wpół otwartymi ustami i doprawdy żadną radą służyć nie mógł.
- Rozumiem, że Ferlandia również mogłaby zacząć negocjacje i uderzyć w czułe punkty Earthenii – Izabela zignorowała wzburzoną minę ambasadora, a także fakt, że zaprzepaszcza właśnie szansę na zgodę – Ale ja przehandlowania ideałów naszych ojców za garść srebra i drewna zaakceptować nie mogę. Jeśli taka jest wola Fryderyka von Reign, to nic tu po panu, hrabio.
Twarz ambasadora była szara. Charles nie wiedział, czy to z wściekłości, poczucia upokorzenia, czy też obaw, że sytuacja potoczyła się właśnie tak, a nie inaczej.
- Pani – na przód wystąpił przedstawiciel Aquatanii – mówiąc o królewskich zaręczynach…
- Precz – wyszeptała blada Izabela – Precz mi z oczu, gdyż nie zgodzę się na to, czego żądacie! Ja wiem! – mówiła wzburzona – Najpierw mam sprzedać Ferlandię w imię połączenia naszego następcy tronu z córeczką tej idiotki Adelajdy! A czego zażąda pan za Beatrycze, ambasadorze Aquatani? A czego pan – zwróciła się do mężczyzny z herbem orła na piersi – chce za Marię? Mam sprzedać własne dzieci?!
- Izabelo! – rozległ się głos ostrzeżenia i zaaferowany Charles dopiero teraz spostrzegł w drzwiach do sali przysadzistą postać nadwornego medyka. Ale na to, by królowa Ferlandii cofnęła gorzkie słowa, było już za późno.
- Psy! – dzieci de la Ferre jeszcze nie widziały tak rozwścieczonej matki. Twarze ambasadorów także płonęły z wściekłości – Precz z mego domu, szakale! Od jak dawna czekaliście na to? Od jak dawna?! – wrzeszczała – Nabraliście odwagi, bo ferlandzki dwór spotkała tragedia? Ledwie kilka dni zabrało wam przemyślenie nowej strategii?! Skandal!
- Wasza Wysokość… - zaczął Aquatańczyk - tylko przez wzgląd na delikatną sytuację tego domu, Aquatania przymknie oko na obrazę, jakiej doznała i nie zerwie stosunków dyplomatycznych, ale…
- Daruje pan sobie te brednie, ambasadorze! – Izabela przerwała mu w połowie słowa – Tam są drzwi!
Od strony nadwornego medyka dobiegło ciche westchnięcie, zaś doradca Izabeli zdawał się być całkowicie sparaliżowany i niezdolny do jakiegokolwiek działania. Przez dłuższą chwilę w sali słychać było tylko bzyczenie muchy pod sufitem i czknięcie najmłodszej pociechy ferlandzkiego tronu.
A potem, jeden po drugim, ambasadorowie zaczęli wychodzić. W ciszy, bez słowa, bez pożegnania. Charles obserwował ich wyjście z ciężkim sercem, czując, że coś się skończyło bezpowrotnie.
Pierwszy raz, od setek lat, Ferlandia miała zostać sama.
- Pani – cichy głos medyka zwrócił uwagę roztrzęsionej królowej. W jego głosie brzmiała niezwykła powaga – Król się obudził.
Charles zrozumiał, że najgorsze dopiero przed nimi.

***
W komnacie w zachodnim skrzydle zamku, w ogromnym rzeźbionym łożu, pośród najdelikatniejszej pościeli, atłasowych kołder i śnieżnobiałych poduch, umierał Adam de la Ferre.
Izabela siedziała przy nim milcząca i blada. Charles obserwował matkę spod oka, zastanawiając się, co teraz myśli. Jeśli nawet żałowała swojego wcześniejszego wybuchu w sali tronowej, nie dała tego po sobie poznać. Cała jej uwaga skupiona była teraz na mężu. Oczy następcy tronu przeniosły się na ojca. Nawet tutaj, do miejsca, w którym stał, dochodziła jego nozdrzy straszliwa woń gnijącego ciała. Nic się już nie dało zrobić.
Trudno było uwierzyć, że chory, ledwo oddychający, mężczyzna jeszcze kilka dni temu wydawał rozkazy, śmiał się razem z synami i jeździł na polowania. I to właśnie podczas jednego z wypadów do Mrocznego Lasu zdarzyło się nieoczekiwane. Atak nastąpił w chwili, gdy Adam de la Ferre chciał dać sygnał do rozpoczęcia łowów. Towarzysze króla wyskoczyli do przodu, zrobił się rejwach, zagrały trąby i nikt nie słyszał wizgu wiatru w lotkach strzały. W ostatniej chwili jeden z żołnierzy ze straży królewskiej, tknięty nagłym przeczuciem, obrócił się i zobaczył niebezpieczeństwo. Bez wahania skoczył na króla, obalając go na ziemię.
Strzała sięgnęła celu. Rana nie była śmiertelna i pewnie Adam de la Ferre wciąż by żył, gdyby nie to, że w jego krwi już krążyła trucizna.
Żyłby też pewnie, gdyby ktokolwiek miał czas opatrzyć króla na tyle szybko, by jadowita substancja nie zdążyła rozprzestrzenić się wraz z krwią. Jednak z chwilą, gdy z zarośli wyskoczyła gromada obcych zbrojnych i zaczęła siec mieczami, czas wszystkim się skończył. Straż królewska wiernie chroniła rannego króla, zajadle broniła doń dostępu, a przeciwnicy równie zajadle próbowali się przez nich przebić.
Wroga z trudem odparto, król umierał teraz od trucizny, a żołnierz, cięty mieczem przez głowę, walczył o życie w koszarach.
- Izabelo… - chrapliwy głos Adama de la Ferre przerwał ciszę i jego żona natychmiast wstała – Ja… wiem.
- Leż, nic nie mów – twarz królowej była jak wykuta z kamienia, nie płynęły po niej łzy – Oszczędzaj siły.
„Na co?”, pomyślał przygnębiony Charles.
- Ale… ja wiem… - upierał się umierający, walcząc z ogarniającą go słabością – Krew! Ostatni będą pierwszymi…
- Wasza Wysokość, doprawdy… – zaczął z niepokojem doradca, który wraz z medykiem stał przy drzwiach – Król nie powinien…
- Już dobrze, Adamie – Izabela próbowała uspokoić męża, ale ten niespodziewanie chwycił ją za rękę i uniósł się z posłania.
- Nie – wychrypiał – Ostatni…., ostatni… - powtarzał z wysiłkiem – Ale pierwsi nie będą...
„On bredzi”, przemknęło przez głowę Charlesowi „Jest w malignie”.
- Ja wiedziałem... - szeptał ranny – Myślałem, że… To dlatego…
Uścisk króla niespodziewanie zelżał, a on sam osunął się na posłanie. Ręka opadła bezwładnie i Charles poczuł, jak w piersi rośnie mu ogromny ciężar. Przy dźwięku żałobnych dzwonów wpatrywał się w nieruchomą twarz ojca, który już nigdy więcej nie zasiądzie na tronie, nie spojrzy na syna, nie wypowie ani jednego rozkazu. Już go nie będzie.

Umarł król.
Niech żyje król.


Ostatnio zmieniony przez ma_dziow dnia Czw 0:31, 03 Lip 2008, w całości zmieniany 4 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Minea
Administrator



Dołączył: 25 Kwi 2008
Posty: 140
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Olsztyn

PostWysłany: Nie 11:04, 15 Cze 2008    Temat postu:

Trudno mi ten komentarz napisać, naprawdę bardzo trudno.

Ma_dziow, nie będę ci zarzucać braku przemyślenia, bo wiem że akurat ty wszystko masz wykreślone i zapisane. Legenda trochę patetyczna, ale takie są legendy, nieprawdaż? Do tego wprowadza klimat.

+ Styl. Czytało się tak szybko i przyjemnie, że czytałam to dużo razy. Nie było zgrzytów. Płynność wręcz powala. Gratuluję.

+ Kreowanie postaci. Wykreowałaś je bardzo dobrze. Dialogi, myśli, pozy, postawy. Wszystko to składa się na prawdziwe, z krwi i kości, postaci.

+ Pomysł. Coś oryginalnego, niespotykanego. Jest dobrze i całość utrzymane w klimacie legendy. Fajnie.

- Ostatnie scena z królem. Majaki/widzenia króla stanowią taki banał, że waliłam główką w biurko. 'Pantera' zamiast zaniepokoić, rozśmieszyła mnie.

- Interpunkcja. Masz z tym straszne problemy. Przecinki, spacje, kropki, wielokropki. Całość przedstawia się pod tym względem okropnie. Beta konieczna.
Cytat:

- Bracia – jako pierwszy głos zabrał najstarszy – Odchodzę, by opiekować się wszelką siłą nieboskłonu.


Kropka po 'najstarszy'.

Cytat:
- I ja was zostawiam – wtrącił drugi – Będę chronił morza i oceany, jeziora i rzeki


Kropka po 'drugi'.
Cytat:

- Wrócimy – powiedział stanowczo najstarszy brat – Tylko razem jesteśmy w stanie stawić czoła przeciwnościom losu.


Kropka po 'brat'.

Cytat:
Dam Ciepło i Zycie – oznajmił Ogień.


Życie.

Cytat:
Była…ohydna.


Spacja między wielokropkiem a 'ohydna'.
Cytat:

Nie – wychrypiał – Ostatni…., ostatni… - powtarzał z wysiłkiem – Ale pierwsi nie będą...


Po 'wychrypiał' i 'z wysiłkiem' kropka. Do tego powinno być: Ostatni... Ostatni... Bez małych liter, przecinków.

Jest tego o wiele więcej, ale nie chcę żeby 3/4 posta stało się wytykaniem interpunkcji. Przy następnym rozdziałach proszę zwróć na to uwagę, bo choć nie zakłóca płynności psuje estetykę tekstu i daje wrażenie, jakbyś tego w ogóle nie przeczytała i troszkę olała czytelników.

Nie mogę powiedzieć, że jestem zachwycona, ale całość zapowiada się ciekawie.

Pozdrawiam, Minea.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
patkazoom262




Dołączył: 25 Maj 2008
Posty: 41
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 1/3
Skąd: Mokas

PostWysłany: Nie 13:24, 22 Cze 2008    Temat postu:

Cytat:
- Bracia – jako pierwszy głos zabrał najstarszy – Odchodzę, by opiekować się wszelką siłą nieboskłonu.


Minea napisała, żeby postawić kropkę po "najstarszy". Ja jednak radzę dać "odchodzę" z małej.

Cytat:
Zycie


"Życie"

Cytat:
mała wydra przepadła w rzece,


nie pasuje tu "przepadła". To tak jakby się utopiła.

Cytat:
Charles de la Ferre, następca ferlandzkiego tronu na widok swojej narzeczonej aż wzdrygnął się z obrzydzenia.


Po "tronu" przecinek", bez "swojej". To bardzo brzydki wyraz, którego należy unikać jak ognia

Cytat:
Patrzył się na nią


bez "się"

Cytat:
Na swojej własnej uczcie zaręczynowej Charles miał ochotę jedynie usiąść i zapłakać.


bez "swojej"

Cytat:
Zaiste, propozycja von Reignów była nie tylko bezczelna ale i nie do przyjęcia.


"Zaiste" do wywalenia. Takie wstawki nie interesują czytelnika.

Cytat:
A czego pan! – zwróciła się do mężczyzny z herbem orła na piersi – chce za Marię


bez wykrzyknika

Cytat:

Twarze ambasadorów także płonęły z wściekłości


Cytat:
Od jak dawna?! – wrzeszczała


Cytat:
Daruje pan sobie te brednie, ambasadorze! – Izabela przerwała mu w połowie słowa


Cytat:
Ale… ja wiem… - upierał się umierający, walcząc z ogarniającą go słabością


Cytat:
Wasza Wysokość, doprawdy… – zaczął z niepokojem doradca, który wraz z medykiem stał przy drzwiach


Cytat:
- Pantera przybędzie z północy… - szeptał ranny


kropki na końcu

Cytat:
zaś doradca Izabeli zdawał się całkowicie sparaliżowany i niezdolny do jakiegokolwiek działania.


zapomniałaś "być"

Cytat:
Charles poczuł, jak w piersi rośnie mu ogromny ciężar.


bez "mu"

Koniec cytowania, czas na ogólną wypowiedź.

Masz bardzo dobry styl. Czyta się szybko, bez większych zgrzytów. Ale dialogi! Wciąż zapominasz kropki po wtrąceniu narratora. Albo nie z tej litery (ma być z małej, piszesz z dużej i na odwrót) wstawiasz pierwszy wyraz przed lub po myślniku.
Zaczyna się niezbyt zachęcająco. Nie wysilasz się. Pomysł z czterema braćmi - Ogniem, Wodą, Ziemią i Powietrzem - banalny. Chodzi o nazwy.
Później już jakoś to się toczy. Osobiście bardzo mnie zaskoczyło (pozytywnie), że Charles nie patrzył na narzeczoną, ale na jej miniaturkę. Ale nie dlatego, że wolałam, żeby tak było, a dlatego, ze lubię, jak autorzy wszelakich tekstów próbują zaskakiwać. Tobie się to udało.
Ostatnie zdanie oddzieliłabym paroma Enterami od reszty. Bo, jak sie domyślam, chodzi o to, że Charles zostaje królem. Więc taka przerwa bardziej by to zaakcentowała.
Mam nadzieję, że jakoś rozwiniesz tą powieść (czy opowiadanie). Będę obserwować twoje poczynania na forum.

Oczywiście na tak

Pozdrawiam
Patka


Ostatnio zmieniony przez patkazoom262 dnia Nie 13:31, 22 Cze 2008, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
ma_dziow




Dołączył: 28 Kwi 2008
Posty: 117
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Warszawa

PostWysłany: Czw 23:49, 26 Cze 2008    Temat postu:

Nareszcie jest następny rozdział. Pisało mi się go przyjemniej niż prolog. Zdaje się, że przy okazji z jednego z bohaterów zrobiłam idiotę do setnej potęgi, ale Jamie jest tak uroczy, że nie mogłam go zmienić.
Życzę przyjemnej lektury!


R O Z D Z I A Ł I
(Minęło trzynaście lat...)


Ci, którzy go ścigali, byli coraz bliżej.
Geralt zaklął głośno, pochylił się nad końskim karkiem i dźgnął kasztana ostrogami. Koń zachrapał i przyspieszył, niemal kładąc się na najbliższym zakręcie. Ciężki, urywany oddech wskazywał, że wierzchowiec jest już u kresu sił. Nie trenowany zimową porą szybko tracił energię i zrozpaczony Geralt przeczuwał już, że nie dotrze do Faerli pierwszy.
Nie, gdy przeciwnicy mieli lepsze i bardziej wytrzymałe konie.
Zbawcze granice miasta rosły chłopakowi w oczach, już widział szczeliny w murach, otwierające się wrota i strażników, którzy wysypywali się przez bramy. Krzyczeli do niego, ale co – z tej odległości mógł się najwyżej tylko domyślać. Wiatr porywał i zacierał słowa
„Idioci!” pomyślał ze złością Geralt, popędzając wierzchowca. „Pomachajcie mi jeszcze chusteczką! Na pewno pomoże!”
Czas zawirował, a potem rozsypał na kawałki. Przestały się liczyć minuty i sekundy, na pierwszy plan wysunęła się przestrzeń, odległość, którą pokonywał Geralt i ścigający go ludzie. Nie wiedzieć, czy ogier rzeczywiście zwalniał, czy też umysł płatał mu figla. Och, nie! Niestety, ale wymęczony, pokryty potem i kurzem kasztan nie słuchał już ponagleń. Jego krok był już nie tak wydłużony i sprężysty, Geralt słyszał jego chrapliwy oddech i rzężenie. Ale nawet ciężkie dyszenie ogiera i echo krzyków jeźdźca nie było w stanie zagłuszyć narastającego grzmotu pościgu tuż za plecami.
Cień najbliższego jeźdźca już padał na drogę. Kątem oka chłopak widział biały pysk szybkonogiej klaczy. Odległość od miasta wciąż była zbyt duża, by zdążył dopaść bram jako pierwszy. W akcie desperacji wrzasnął na konia, by ten przyspieszył.
Królewskie zwierzę większą wytrzymałością czy szybkością nie mogło się już popisać. Nerwami ze stali również nie. Ostry krzyk sprawił, że koń kwiknął z przestrachu i spłoszony rzucił się w bok. Zaskoczony takim obrotem sytuacji Geralt – został. Nie zdołał utrzymać się na końskim grzbiecie i zwalił się na ziemię jak kłoda.
Obolały Geralt bardziej wyczuł, niż zobaczył, że pościg przystaje i gromada koni otacza go ścisłym kręgiem. Słyszał ich parskanie, tupot kopyt niemal tuż nad jego głową i zaaferowane szepty jeźdźców. Zdawał sobie sprawę, że tamci patrzą teraz jak książę, drugi syn Izabeli i Adama de la Ferre wraz z kurzem przełyka gorycz własnej porażki.
- Geralt! – usłyszał. W tym głosie, skądinąd znajomym, znać było niepokój.
Nie odpowiedział.
- Geralt! – ktoś szarpnął go za ramię. – Na ogień ferlandzkiego smoka, daj znak, że żyjesz!
Książę jęknął, otworzył jedno oko i niemal natychmiast oślepiło go światło słoneczne. Mimo to zdążył zobaczyć, że osobą, która się nad nim pochylała, jest jego własny brat.
- Powiedz coś! – nalegał Charles de la Ferre.
- Kto… wygrał? – wydusił z siebie chrapliwie Geralt.
Charles zamrugał.
- Co takiego?
- Kto. Wygrał. Ten. Wariacki. Wyścig? – warknął, zły, że musi się powtarzać. Głowa, którą uderzył o ziemię, pulsowała z bólu.
Charles patrzył na młodszego brata, jakby ten nagle stracił zmysły.
- Beatrycze – powiedział wreszcie, po chwili ciszy. Wyprostował się a na jego twarzy malowało się niedowierzanie. – Doprawdy, Geralt! Niemal łamiesz sobie kark na moich oczach, ledwie żyjesz a jedyne, co się obchodzi, to kto zwyciężył?!
- To chyba dość istotne, nie? – mruknął książę, przewracając się na bok i próbując usiąść. Natychmiast zakręciło mu się w głowie. – Niecodziennie przecież robię z siebie idiotę na oczach połowy garnizonu w tym mieście. Na dodatek, zwyciężyła mnie dziewczyna!
Pomagający mu przy wstawaniu Charles tylko prychnął, a stojąca nieopodal Maria zachichotała. Od strony miasta nadjeżdżała już niezwykle zadowolona z siebie Beatrycze. Siedziała tak, jak pannie ze szlachetnego rodu nie przystoi. Okrakiem na białej klaczy, preferując męski styl jazdy i w nosie mając zasady dobrego wychowania. Z całej jej postaci biła taka duma i satysfakcja, ze Geralt miał ochotę ją udusić.
- Tak bywa, braciszku! – zawołała, przyglądając się jak Charles próbuje podźwignąć Geralta. Szło mu dość ciężko, jako że brat niemal przelewał mu się przez ręce. – Trzeba było nie stawać lekkomyślnie do wyścigu. Jak to mówią, „nieznajomość atutów przeciwnika potrafi mocno zaboleć”.
Geralt rozpoznał słowa Alana Mortimera, kapitana królewskiej straży przybocznej. Człowieka przez wielu uważanego za rycerza bez skazy, a przez zapatrzone w niego rodzeństwo de la Ferre - za człowieka, który ma zawsze rację i nigdy się nie myli. Zanim jednak książę zdobył się na odpowiedź, zarżały konie i wokół nich zaroiło się od szarych, żołnierskich płaszczy.
Dostrzegając wzburzoną minę dowodzącego patrolem sierżanta McGregora, chłopak zdał sobie sprawę, że incydent z wyścigiem nie przejdzie im ulgowo.
- Drogi książę – wycedził McGregor, wbijając płonący wzrok w następcę ferlandzkiego tronu i ignorując chwilowo jakiekolwiek ceremoniały. – Przypomni mi pan, po co w ogóle zawracałem sobie i moim ludziom głowę dzisiejszą wycieczką poza granice miasta.
„Aha”, pomyślał przygnębiony Geralt, gdy starszy brat poruszył się niespokojnie „Znać wpływ Mortimera. Ten też nie owija niczego w bawełnę”.
- Dlatego, że o to pana poprosiłem, sierżancie. – odpowiedział spokojnie Charles. Następca tronu nawet w najbardziej nieprzyjemnych sytuacjach potrafił zachować spokój i kamienną twarz. Tym samym różnił się od krewkiej, porywczej Izabeli jak dzień od nocy. – I zgodził się pan, że wyprawa nad rzekę nie jest złym pomysłem.
McGregor milczał na tyle długo, że cisza stała się wręcz nieprzyjemna.
- Wyprawa - owszem, była dobrym pomysłem – przyznał. – Ale nie pamiętam, bym zgadzał się na zachowanie, które królewskiej rodzinie nie tylko nie przystoi, ale też zagraża ich zdrowiu i życiu.
- Sierżancie… - zaczęła Maria, pragnąc załagodzić sytuację, ale McGregor nie dał jej dojść do głosu.
- Ja i moi ludzie jesteśmy tu po to, żeby zapewnić Waszym Wysokościom bezpieczeństwo. Staram się, aby dzisiejsza nieobecność kapitana Mortimera nie miała wpływu na poziom umiejętności straży przybocznej. Obiecałem samemu sobie, iż nie będę przymykał oka na wariacki wyścig, niestosowne zachowanie damy – spojrzał na Beatrycze, która poczerwieniała z zażenowania i natychmiast zmieniła pozycję w siodle. Wzrok żołnierza pomknął ku zakłopotanemu Geraltowi. – Ani na to, by brat następcy tronu tarzał się po ziemi. Co by powiedziała na to Jej Królewska Mość?
Jeśli McGregor choć przez chwilę łudził się, że mógłby ich zaszantażować matką, to grubo się mylił. Choć Izabela de la Ferre - od ponad trzynastu lat regentka Ferlandii – trzymała wszystko i wszystkich twardą, żelazną ręką, to swoim dzieciom rzadko kiedy poświęcała czas i uwagę. Meandry polityki i łagodzenie sporów między członkami Królewskiej Rady pochłaniały ją zbyt dalece, by mogła właściwie zareagować na „niewinne” ekscesy synów i córek.
- Nasza matka z pewnością by tego nie pochwaliła – wtrącił gładko Charles, zanim Geralt zdążył uświadomić sierżanta – Śmiem sądzić także, iż pański przełożony miałby w tej kwestii coś do powiedzenia.
Zdaniem młodszego rodzeństwa Charlie był genialny. W jednej chwili przepraszał za incydent, a w drugiej wystosował nie tylko zawoalowaną prośbę, by Mortimer pozostał w nieświadomości, ale i subtelne ostrzeżenie. Niezadowolony kapitan nie omieszkałby zamienić słowa z dziećmi de la Ferre, ale McGregor już nie uniknąłby sporej ilości gorzkich słów i wymówek.
Sierżant był inteligentny, zrozumiał słowa następcy tronu. Sądząc po wyrazie twarzy, wcale mu się one nie spodobały.
- Na dziś koniec wycieczek – oznajmił sztywno. – Wasza Wysokość, będzie pan w stanie dosiąść konia?
Geralta wciąż bolało potłuczone ciało, a spod rozdartej nogawki spodni czerwieniły się kropelki krwi. Na czubku głowy rósł mu sporej wielkości guz, ale zawroty i mdłości już minęły.
- Nic mi nie będzie – mruknął. Nie zamierzał robić wokół siebie niepotrzebnego zamieszania. Bądź co bądź, nie był przecież swoim młodszym bratem, Jamiem.
- Wobec tego, wracamy do miasta – zadecydował McGregor i gwizdnął na swoich ludzi, by ustawili się w żołnierskim szyku.
Czwórka rodzeństwa spojrzała po sobie, a potem Geralt wsiadł na przyprowadzonego mu kasztana i razem przekroczyli bramy Faerli.

***

Jeśli był ktoś, kto potrafił jeździć gorzej od Jamesa de la Ferre, nienawidzić koni bardziej niż on sam i spadać z nich równie często, to Jamie go nie znał.
Znał za to siebie i swojego pecha. Nie lubił zwierząt, a uczucie to było ze wszech miar odwzajemniane. Jamie stanowczo przedkładał wygodną karetę nad złośliwe bydlę, wyściełane poduszkami wnętrza nad twardy, trzęsący się grzbiet. Wolał ciszę i spokój od parskania, rżenia, tupania i innych tego typu czynności. Z kolei konie dążyły do doskonałości, jaką był pusty grzbiet i sponiewierany Jamie w błotnistej kałuży.
Konie były też brudne. Śmierdziały, narażały na szwank poczucie estetyki księcia i brak im było tej subtelności i delikatności, jakiej poszukiwał w życiu Jamie. Nie miały wyczucia i zrozumienia dla potrzeb innych istot, pchały się tam, gdzie ich nie proszono i zakłócały jego wspaniałą egzystencję. W pewien sposób przypominały mu także niechlubne czasy własnej smarkatej młodości, gdy jako trzylatek wycierał sobą podłogę w sali tronowej. Czasy, które młody, rozpieszczony dandys postanowił na zawsze pogrzebać w mrokach swej niepamięci.
Nienawidzący się wzajemnie koń i Jamie, przebywający przypadkiem na tym samym metrze kwadratowym, równało się wielkiej katastrofie, trzęsieniu ziemi, plagom egipskim i końcu świata razem wziętym. Zgodne współistnienie obydwu wzajemnie się wykluczało.
Poza tym, dranie gryzły.
- Drogi książę, proszę wybaczyć! – stangret giął się wokół niego w lansadach. – Iskra nie chciał zrobić paniczowi krzywdy! Koń miał tylko ochotę się pobawić. To było pieszczotliwe złapanie za rękaw.
- Pieszczotliwe! – wykrzyknął Jamie, przyciskając do siebie bolące ramię. – Ten wariat omal nie odgryzł mi ręki! Żądam satysfakcji!
Dwaj pozostali stangreci i otaczająca karetę straż przyboczna spojrzeli po sobie zdezorientowani.
- Od konia? – spytał jeden z nich z powątpiewaniem. – Będzie dość trudno.
Zachichotali! Słyszał wyraźnie, że się z niego śmieją. Z niego, księcia Ferlandii, szlachcica i reprezentanta rodu, który zbudował Faerlę! Ośmielili się sobie z niego dworować!
Jamie poczerwieniał z oburzenia.
- To zwierzę – wskazał na smukłego siwka, który samą swoją obecnością kalał poczucie estetyki księcia – naruszyło godność osobistą królewskiego syna! Żądam, by poniósł konsekwencje tego nikczemnego, haniebnego wręcz zachowania!
Jego ludzie zaprotestowali.
- Książę, ale Iskra przecież…
- … nie okazał należytego mi szacunku. – wpadł mu w słowo rozzłoszczony Jamie. Bolała go ręka i doprawdy, nie był w nastroju, by wykłócać się z krnąbrną służbą. – Obraził mnie tym samym i spowodował poważne szkody w moim ramieniu! Pragnąłbym panom przypomnieć, – James postanowił przybrać patetyczny ton, jakiego używał czasem doradca Izabeli, Ramund – że według paragrafu piątego artykułu pierwszego konstytucji Ferlandii, zamach na godność osobistą członka rodziny królewskiej karze się śmiercią.
Jamie skończył i czekał na efekt. Widział poczerwieniałe twarze stangretów i drżące ramiona żołnierzy, jakby powstrzymywali się od… płaczu? Tak, to na pewno musiał być płacz, bali się go. Ale przekonanie księcia zachwiało się wraz ze świadomością, że jego służba nie wydaje się jakoś specjalnie przerażona. Rozbawiona, podpowiadał rozsądek.
Z boku dobiegł go tubalny śmiech i Jamie rozejrzał się odruchowo. Zobaczył, że robi z siebie widowisko na głównej ulicy Faerli i na oczach połowy miasta.
- Ale jak panicz konika ubije, to nie będzie komu zawieźć tyłka panicza z powrotem do zamku! – zarechotał jakiś mężczyzna, od którego wyraźnie zalatywało smrodem alkoholu. – Zostaną własne nóżki!
Jamiego aż zatchnęło na taką bezczelność i poczucie doznanej krzywdy. Ten człowiek był… okropny. I inny od ludzi, z którymi przychodziło mu się spotykać. Poddani zwykle oznaczali pełen uwielbienia tłum, wiwatujący na trasie przejazdu członków królewskiego rodu, rzucający kwiatami i sypiący pozdrowieniami. Ale nie to.
- Proszę się uśmiechnąć, książę – mruknął stojący najbliżej stangret. – Niech myślą, że książę ma tak łaskawe serce i wybacza lekkomyślne słowa.
- Nie obchodzi mnie, co myślą! – wybuchnął książę, zanim przypomniał sobie, że słyszą go wszyscy zgromadzeni. Brak opanowania i nadmiar niewłaściwych słów nie były czymś, co wypadało szlachcicowi. Zirytowany, wyszczerzył zęby w grymasie, który mógłby zostać uznany za uśmiech tylko przez najbardziej niepoprawnego optymistę. Następnie odwrócił się, wszedł do karety i zatrzasnął z hukiem drzwiczki.
- Jedź! – warknął, a gdy pojazd potoczył się po kamienistej drodze, książę opadł z westchnieniem na poduszki.
Jamie był rozżalony. Nic nie odbywało się po jego myśli, nikt nie traktował go poważnie, nawet koń. Widzieli w nim dziecko, taką maskotkę dworu i nic poza tym. Rodzeństwo podśmiewało się z niego, matka odprawiała machnięciem ręki, a oczy szlachty czy żołnierzy prześlizgiwały się po nim, obojętnie, właściwie go nie widząc. Dziś rano obudził się z postanowieniem, że to zmieni, że zasłuży sobie na szacunek i podziw otoczenia, że od tej pory będzie tak jak nigdy.
Skończyło się jak zawsze.
Zaledwie jeden koń, który go pieszczotliwie skubnął, sprawił, że ten dzień niczym nie różnił się od poprzednich. Sprawił za to, że nienawiść Jamesa do koni zapuściła jeszcze mocniej swoje korzenie i książę przysiągł sobie, że nigdy, ale to nigdy więcej nie podejdzie do żadnego z nich i nie da się znów ośmieszyć.
Pogrążony w czarnych myślach Jamie dopiero po dłuższej chwili usłyszał, że ktoś woła jego imię. Zaciekawiony, odchylił zasłony i wytknął głowę przez okno karety.
Jęknął.
- Jamie! – wyszczerzył się radośnie Geralt de la Ferre. Tuż za nim tłoczyła się reszta rodzeństwa i żołnierze. – Nie sądziłem, że dożyję dnia, kiedy zobaczę cię poza murami zamku! Jaki cud skłonił cię do tego, że postanowiłeś zaszczycić Faerlę swoją jaśniepańską osobą?
Z boku rozległy się chichoty, a Jamie zaczął liczyć w myślach do dziesięciu. Nie straci zimnej krwi, będzie zachowywał się jak na księcia przystało i tym razem nie narazi się na wstyd.
- Potrzebowałem odwiedzić swego krawca – powiedział, znów mimowolnie naśladując Ramunda. – Członek szlachetnego rodu nie może obyć się bez stosownych dla niego ubrań. A skoro już o wyglądzie mowa… – Jamie zlustrował wzrokiem postać brata, ignorując jednocześnie rechoczących w siodle Charlesa i Beatrycze. – Dlaczego jesteś tak brudny?
- Ranię twoje poczucie estetyki? – zakpił starszy brat. Poglądy najmłodszego księcia znała cała rodzina, zamek, miasto i reszta świata. – Ścigaliśmy się do bram miasta. Wygrałbym, ale Kasztan się spłoszył i zrzucił mnie na ziemię.
- Och, oczywiście! – parsknęła Beatrycze. – Moja klaczka była szybsza! Nie miałeś żadnych szans i tylko ten upadek pozwolił ci wyjść z twarzą.
- Nie wyglądasz na szczególnie uradowanego swoimi sprawunkami. – Charles gładko wtrącił się do rozmowy, zanim brat i siostra zdążyli się pokłócić. – Czyżbyś nie załatwił wszystkiego, co sobie założyłeś?
- Spostponował mnie koń zaprzęgowy! – powiedział obrażonym tonem Jamie i wystawił przez okno poszkodowane ramię.
- Straszne – zgodził się Geralt, podczas gdy siostry dusiły się ze śmiechu. – Miesiąc leżenia w łóżku.
- Książę zażądał satysfakcji – mruknął z kozła stangret, próbując zachować kamienną twarz.
- Naprawdę? – zainteresowała się Maria. – I co? Spotkasz się z koniem w lasku o świcie? Czy na turnieju?
Tym razem młody książę musiał policzyć do stu. Nie da się sprowokować.
- Jamie, bracie, zachowaj się choć raz jak mężczyzna i wysiadaj z tego pudła! – Charles zbliżył się do karety. – Pojedziesz z nami wierzchem, nie kalaj dumy de la Ferrów.
- Mowy nie ma! – zaprotestował, wciąż powtarzając sobie, że ma się godnie zachowywać. – Nie chcę mieć do czynienia z końmi. One śmierdzą!
- Przestań – Beatrycze nie dała się zbyć. – Daruj sobie te wymówki.
- Moglibyśmy wyruszyć na Plac Targowy, zaczynają się uroczystości Święta Ognia. – zauważyła Maria - Wypadałoby, żebyśmy się tam dzisiaj pojawili. Jest tylko jeden problem, gdyż…
- Wasza Wysokość wybaczy, ale nie mogę się na to zgodzić – zareagował McGregor - W tym roku poddani będą musieli się obejść zarówno bez królowej, jak i bez was. Powinniśmy już wracać do zamku.
- …gdyż pan sierżant jest na bakier z tradycją. – dokończyła kwaśno księżniczka.
- Nie wysiądę z karety! – kłócił się tymczasem Jamie. Geralt próbował otworzyć drzwiczki karety, chcąc wyciągnąć brata ze środka, a rzeczony brat wyrywał mu te drzwiczki z powrotem. Stangreci rechotali pod nosem a przechodnie przystawali, zaciekawieni. – Żadna siła mnie nie zmusi, bym wsiadł na konia! Żadna, słyszysz?! Musiałby zawalić się cały mój świat, żebym choć zaczął rozważać taką opcję! Dojadę karetą, albo...
Niespodziewanie przerwał mu głośny zgrzyt, konie zarżały, spłoszone, a kareta przechyliła się gwałtownie na bok. Siedzący na koźle stangret klął na czym świat stoi.
- Zdaje się – zaczął z kamienną twarzą Charles – że jednak będziesz musiał wsiąść na konia. Złamała się oś od koła.
Na te słowa Jamie zapomniał, że ma się zachowywać godnie i dostojnie, a ten dzień mimo wszystko mógłby skończyć się inaczej. Dostał histerii.
- Nie zrobię tego! – wrzeszczał, uwiesiwszy się drzwiczek. – To wasza wina! Zaczarowaliście to koło! Sprzysięgliście się przeciwko mnie!
- Nic nie robiliśmy – próbował przetłumaczyć bezskutecznie Geralt.
- Nie ruszam się stąd! – panikował książę. - Będę siedział w tej karecie dopóki nie przyślą mi nowej!
Sierżant McGregor chyba miał już dosyć.
- Nie możemy tyle czekać!– warknął, nie bawiąc się w uprzejmości.
- Nie jadę! – darł się Jamie. – Umrę, jeśli wsadzicie mnie na konia! To mnie zabije! Prędzej wskoczę do rzeki, niż to zrobię!
- Wasza Wysokość – McGregor żałował, że nie ma tu z nim Mortimera. Kapitan by się nie patyczkował. – Rozumiem pańskie obiekcje, aczkolwiek…
- To zamach stanu! Chcecie mnie zabić! – książę próbował zabarykadować się w karecie. – Poskarżę się matce, pójdę do Ramunda, Martha się wami zajmie! Zgnijecie w lochu! A ty – wskazał na oszołomionego Charlesa – chcesz, żebym umarł! Próbujesz się mnie w ten sposób pozbyć, bo jestem piątym pretendentem do tronu!
Rodzeństwo wymieniło znaczące spojrzenia.
- Jeśli już ktoś miałby kogoś usuwać sobie z drogi, to raczej ty mnie, nie ja ciebie – spokojny głos Charlesa miał na celu uspokoić rozhisteryzowanego Jamiego, co się w żaden sposób nie udawało. – Słuchaj, jaki jest sens w tym, żeby czekać na powóz? Prędzej doszlibyśmy już na piechotę.
- Nie zetrę moich nowych trzewików na tych kamieniach! – padła buntownicza odpowiedź.
W tym momencie Maria się rozpromieniła.
- Jest sens! – zawołała – Panie sierżancie, pośle pan jednego ze swoich ludzi po jakiś pojazd! Jakikolwiek! Może być nawet taczka do zwożenia żwiru, byle Jamie przestał robić z siebie widowisko. A my tymczasem, w ramach oczekiwania, uczynimy zadość tradycji.
McGregor otworzył usta, by zaprotestować.
- Inaczej on się stąd nie ruszy! – ostrzegła.
- My musimy się pojawić na Placu! – Beatrycze dołączyła do próśb – Może i rzeczywiście Geralt nie wygląda szczególnie reprezentacyjnie – oczy zebranych podążyły ku rozdartej nogawce księcia – ale osobiście uważam, że wypadałoby zjawić się choć na chwilę.
Sierżant zawahał się, spróbował coś powiedzieć i zrezygnował.
- Czyli jedziemy! – podchwycił radośnie Geralt.
- Zaraz! Chwileczkę! A pytał mnie ktoś o zdanie?! – zaprotestował Jamie, wytykając głowę przez okno powozu. Jego rodzeństwo i straż przyboczna już kierowali się w stronę Placu Targowego – Na nic się nie zgadzałem! Wracajcie!

***

Słońce chyliło się ku zachodowi, dzień miał się skończyć za kilka godzin wraz z cudownym wybuchem czerwieni i złota zalewającym horyzont nieba. Jeszcze przez jakiś czas słońce miało wisieć nad szczytami Gór Ognia, oświetlając lasy Ferlandii i igrając z wodami Rzeki Czterech Żywiołów, szemrzącej tuż za murami Faerli. Stolica Ferlandii umościła się na skalistym zboczu górując nad opadającą w dół rzeką, która kierowała się ku żyznym ziemiom Earthenii, zakręcała i ledwie dotykała pustkowi Airdanesii, by zgubić się trzęsawiskach i mokradłach Aquatanii.
Tam dzień trzymał się długo, w Ferlandii zaś wieczór nadchodził znacznie szybciej.
Pomimo oznak zapadającego zmierzchu, cała Faerla wyległa na ulice. Gwarny tłum kłębił się wzdłuż Płomiennej Alei, która prowadziła od bram miasta, przecinała Faerlę i kończyła się u wrót pałacu. W połowie napotykała Plac Targowy, gdzie na samym środku od tysiąca lat nieprzerwanie płonął Święty Ogień. Zaczynało się właśnie Płomienne Triduum poprzedzające uroczystość powstania Ferlandii.
Mieszkańcy miasta tłoczyli się wokół straganów i rozłożonych towarów, wśród których można było znaleźć dosłownie wszystko. Od pięknych i niezwykle drogich koni szlachetnych, po błyszczące miecze i wytrzymałe łuki, płaszcze i miękkie sukna i wreszcie – trucizny. Jeśli ktoś wiedział, gdzie szukać, mógł dostać je bez problemu.
Janus odsunął się od straganu i wtopił się w tłum. Prześlizgiwał się pomiędzy ludźmi, był cieniem za ich plecami, tak szybkim, że zmysły nie były w stanie zarejestrować jego obecności. Omijał sprzedawców, oddziały żołnierzy, pomywaczki o szorstkich dłoniach i szlachcianki z twarzami ukrytymi za muślinową woalką. Żółte jak u drapieżnika oczy przeszukiwały tłum, śledziły każdy ruch i wypatrywały celu, jakim była rok w rok goszcząca podczas święta rodzina królewska. Zatrzymały się na chwilę na wysokiej postaci jasnowłosego księcia z błękitnymi oczami.
Jamie de la Ferre mówił coś ożywionym głosem do otaczających go żołnierzy, wymachując rękami, wyraźnie czymś wzburzony. Nie zwracał na otoczenie żadnej uwagi. Pogrążony w swych narzekaniach, w tym ścisku był doskonałym celem dla kieszonkowców.
Ale nie dla skrytobójcy.
Janus wiedział, że na razie nic tu po nim. Jego umiejętności wymagały dogodnej sytuacji i warunków, do których wrzaskliwy książę z pewnością by się nie dostosował. Mężczyzna zdążył zniknąć w morzu brązowych płaszczy, nim książę w ogóle zorientował się, że stał tuż obok. Wypatrujące kolejnego celu oczy zawadziły o dziewczęcą postać, która otoczona gromadą dzieci ferlandzkich poddanych, zaśmiewała się z jakiegoś żartu. Beatrycze de la Ferre, nie bacząc na konwenanse, przytulała je do siebie i przyjmowała życzenia zdrowia i pomyślności od ich matek. Janus ocenił, że szanse na to, by mógł podejść do niej niezauważony, są raczej nikłe. Tak samo spalił na panewce plan podejścia do Charlesa de la Ferre. Następca tronu wdał się w długą i nudną dysputę z jakimś szlachcicem o sposobach irygacyjnych brzegów rzek. Otaczał ich kordon żołnierzy i było zbyt wielu świadków.
Janus kochał ryzyko, ale nie był samobójcą.
- Jeszcze nie dziś, książę – wyszeptał – Już wkrótce, ale jeszcze nie dziś.
Znów wniknął pomiędzy kotłującą się wzdłuż straganów ludzką masę.
Niespodziewanie los mu sprzyjał i okazja nadarzyła się sama. Młody Geralt de la Ferre próbował wymówić się właśnie od towarzystwa natrętnego kupca. Cofał się, odmawiając grzecznie zakupu niezwykle drogiego materiału na tunikę i wpadł na grupkę kupujących. Powstało zamieszanie, żołnierzy odepchnięto od księcia i został przez chwilę sam.
Te ułamki sekund wystarczyły Janusowi, by zaatakować.
Przemknął się pomiędzy żołnierzami, wyminął przeszkadzający mu tłum i zrównał się z królewskim synem. Chwila wystarczyła do tego, by przedmiot, który trzymał w dłoni zetknął się i zagłębił na milimetr w skórze chłopca. Książę drgnął i złapał się za ramię, czując lekkie ukłucie. Rozejrzał się zdezorientowany dookoła, ale tego, kogo spodziewał się tam znaleźć, przy nim już nie było.
Janus uśmiechnął się do siebie. Punkt dla skrytobójcy.
Gdy odwrócił wzrok, napotkał czujne oczy Marii de la Ferre.

***

Maria powoli oddalała się od zajętego własnymi sprawami rodzeństwa. Zamierzała oglądać sama wspaniałości Placu Targowego, nie będąc zmuszoną zatrzymywać się co metr w celu podtrzymania kurtuazyjnej pogawędki. Wymknęła się żołnierzom i nadskakującemu jej McGregorowi. Doprawdy, co ją tu mogło złego spotkać!
Poczuła niespodziewanie szarpnięcie, które zatrzymało ją w miejscu. Och, rąbek jej sukni zaplątał się szprychy koła od stojącego na ulicy wozu. Próbowała się uwolnić, ale nie mogła sobie poradzić. Właściciela pojazdu nie było w pobliżu, a jakoś niezręcznie jej było krzyczeć przez tłum o pomoc z tak błahego powodu jakim był zaplątany materiał sukni.
Zrezygnowana uniosła wzrok i zobaczyła jego.
Różnił się od otaczającego go tłumu. Oni przypominali fale rozbijające się bezładnie o brzeg, on zaś wydawał się niezwykle skupiony. Jakby wyznaczył sobie cel, którego ma się trzymać i nie spocznie, dopóki go nie zrealizuje. Patrzył na Geralta. Tak jakoś… dziwnie. Jak drapieżnik, który wybiera sobie ofiarę. Nawet nie zauważyła, kiedy się poruszył. Bogowie, jaki on był zwinny! Nie sądziła, że w tym tłumie napierających na siebie ludzi można poruszać się tak szybko. Przeszedł koło jej brata, wystarczył lekki ruch i nagle Geralt się wzdrygnął. Na jego twarzy odmalował się zdziwienie, gdy rozglądał się dookoła.
Maria, zaciekawiona, gdzie podział się obcy, obróciła się w lewo i oboje spotkali się wzrokiem. Czas przestał płynąć i świat się zatrzymał, gdy wpatrywała się w młodą, a jednak tak zimną i nieprzystępną twarz tamtego.
Przebiegająca obok gromadka dzieci potrąciła ją niechcący. Zatrzymały się, przepraszając ją i odwracając jej uwagę. Gdy dzieci odeszły, nieznajomego nie było już tam, gdzie spodziewała się go zobaczyć.
Niebo nad Faerlą zaczęło robić się szare. Wieczorne cienie schodziły z górskich szczytów, by rozpełznąć się nad dachami miasta. Maria przyznała sama przed sobą, że zbyt lekkomyślnym jest dalsze przebywanie samej. Wycieczka na Targ nagle straciła swój urok.
Jeszcze raz szarpnęła za spódnicę, ale szprychy koła nie chciały wypuścić swej zdobyczy.
- Pomóc?
Nieznajomy stal tuż obok niej, a Maria nie miała pojęcia, jak mu się udało podejść tak blisko, bez zwrócenia na siebie uwagi. Wpatrywał się w nią z taką intensywnością, że ogarnął ją chłód. Stała nieruchomo jak złapane w pułapkę zwierzę, sparaliżowana strachem, nie mając pojęcia co mogłaby zrobić.
I wtedy… ostatnie promienie słońca rozbłysły na ostrzu noża. Przebiegły po żelaznym ostrzu, rozświetlając go na krótki moment i znikły. Broń w ręku obcego jednak pozostała. Realna, niebezpieczna, śmiercionośna.
Rozsądna i opanowana zwykle Maria de la Ferre zrobiła coś, na co – jako królewska córka – nigdy jeszcze sobie nie pozwoliła.

***

Sierżant McGregor pierwszy usłyszał jej krzyk. Poderwał głowę i wyłowił wzrokiem skuloną, przestraszoną księżniczkę i człowieka, w którego dłoni tkwił nóż. Charles de la Ferre już biegł, przedzierając się przez zatłoczoną ulicę, bezceremonialne odtrącając ludzi na boki. Sierżant podążał za nim, krzycząc na swoich podkomendnych, którzy w mig otoczyli pozostałych członków rodziny królewskiej szczelnym kordonem.
McGregor i de la Ferre spóźnili się o kilka sekund. Obcy jakby rozpłynął się w powietrzu, a sama Maria rzuciła się ze szlochem w ramiona brata.
- Zamknąć Plac! – McGregor już wywrzaskiwał rozkazy. – Nie wypuszczać nikogo!
- On uciekł – szlochała roztrzęsiona dziewczyna. – Uciekł.
Sierżant rzucił jej krótkie spojrzenie, a potem zwrócił się do następcy tronu.
- Zabierz ją do powozu, książę! – rzucił ostro. – A najlepiej będzie, jeśli wszyscy do niego wsiądziecie! Nie chcemy niepotrzebnie ryzykować!
- Ale to mój powóz! – zaprotestował słabo Jamie. – Nie życzę sobie, by…
- Natychmiast! – W głosie sierżanta zabrzmiała stal i najmłodszy de la Ferre aż drgnął.
Straż przyboczna przeprowadziła ich przez tłum do pojazdu. Roztrącała tłoczących się, zaintrygowanych ludzi i broniąc dostępu dzieciom do młodych de la Ferre. Wokół Charlesa wciąż wykrzykiwano rozkazy i panowało zamieszanie. Żołnierze przeczesywali plac w daremnym poszukiwaniu człowieka, który zagroził księżniczce. Na próżno, zniknął jak kamfora.
Zostawił za sobą trupy dwóch żołnierzy…
- Nie złapią go! – szlochała Maria, gdy pojazd toczył się w stronę pałacu. – To wcielony diabeł!
- Przestań! – Beatrycze również wydawał się być rozstrojona. – Nie pleć bzdur!
- A mówiłem, żeby się z obcymi nie zadawać! – wtrącił pompatycznie Jamie. – To nie, obracaliście się w każdym podejrzanym kręgu! Teraz są tego skutki.
Geralt przeklął i chciał rzucić się na irytującego go brata. Beatrycze zaczęła krzyczeć, Charles chwycił go za ramię, a Jamie wcisnął się w kąt powozu krzycząc, „że mordują”. Dlatego też nie od razu usłyszeli grzmot kopyt nadjeżdżającego oddziału zbrojnych. Zauważyli ich dopiero, kiedy gromada jeźdźców zrównała się z nimi, a potem zostawiła ich w tumanie kurzu. Ogromne sztandary z herbami wydry, orła i jednorożca powiewały na wietrze.
- Poselstwo? – zdziwił się Charles. – Co tu robią ambasadorowie?
Patrzyli zdezorientowani. Od trzynastu lat, kiedy to Izabela de la Ferre wyrzuciła hrabiego de Rienne ze swojego dworu, Ferlandia nie utrzymywała stosunków dyplomatycznych z sąsiadami. Jak gdyby nie istnieli. Ograniczono nawet stosunki handlowe i widok posłów z Earthenii, Airdanesii i Aquatanii w samym sercu Ferlandii mógł być szokiem.
- Coś mi tu śmierdzi. – usłyszeli pełen zastanowienia głos sierżanta McGregora i powóz potoczył się znacznie szybciej.

***

Noc wciąż była jeszcze młoda. Pożegnała szary wieczór i tuliła do swej czerni wszelkich maruderów, entuzjastów różnorakich rozrywek, zakochanych i pijaków. Ciemność igrała razem z wiatrem i szeptały do ucha, by zostać, by bawić się dalej, by mieć w pogardzie ciepło domowego ogniska. W takie noce karczmy długo i chętnie zabawiały gości.
Właściciel szynku „Pod Panienką” był wyjątkiem.
W tym zawodzie trafia się na różnych klientów. Nie opędzisz się od chlejących do upadłego facetów, których zdradziła ukochana żona, od próbujących coś udowodnić młodzików, czy kobiet w czerwonych sukniach i zmęczonych twarzach. Tę czeredę można było jakoś znieść.
Świętującej gromady oficerów straży przybocznej Izabeli de la Ferre – już nie.
- Jeszcze nie wyszli? – spytała z niechęcią żona karczmarza, gdy zabrzmiała kolejna sprośna zwrotka żołnierskiej przyśpiewki.
- A widziałaś kiedyś, by Mortimera wygnało kiedykolwiek przed świtem? – burknął jej mąż.
- Żeby go siarką i ogniem pokarało! – kobieta postawiła na ladzie dzban piwa i zniknęła na zapleczu.
Brać oficerska świętowała właśnie dwie cudowne rzeczy. Upragnioną przepustkę i urodziny porucznika Chrisa Fadayena. Fakt, że uroczystość wymknęła się nieco spod kontroli, a ilość pustych butelek po wszelkich trunkach rosła w zastraszającym tempie jakoś im specjalnie nie przeszkadzał. Uwierała natomiast myśl, że sam solenizant miał zadziwiająco mocną głowę i trzyma się jeszcze na krześle. Większość już zaścieliła sobą podłogi szynku, porzucając daremne próby spicia Fadayena. Na placu boju został sam zainteresowany i kapitan straży.
- Za Izabelę! – upili łyk.
- Za następcę tronu! – upili drugi łyk.
- Za Beatrycze! – kufle znów uniosły się w górę.
- Za herbowe smoki!
Przez chwilę panowała pełna zastanowienia cisza. Taka cisza, jaka zwykle rodzi się, gdy zamroczony alkoholem mózg rozpaczliwie próbuje przetworzyć informację.
- Niech ci będzie, że za smoki – mruknął w końcu Fadayen. – Chociaż nie przypominam sobie, żeby dranie czekały w kolejce na sukcesję.
- Ano nie – zachichotał kapitan. Gdy się uśmiechnął, jego szczupła twarz, nie pozbawiona śladów lekkich zmarszczek, przybrała niemal chłopięcy wygląd. – Za Madelaine!
Porucznik i karczmarz skrzywili się w tej samej chwili. Od dwudziestu lat gospoda „Pod Panienką” gościła pijącego Mortimera. Rok w rok i popijawa za popijawą jej ściany wysłuchiwały tego samego toastu: „Za Madelaine!”. Za kobietę, która zatruwała głupie serca, mąciła umysł i deptała miłość. Za tę, która sprawiła, że młodziutki rekrut, a potem dojrzały kapitan, wciąż nie potrafił zapomnieć. Za zwykłą niezwykłą dziwkę.
- Stały numer, co? – karczmarz usłyszał szept i jego żona pokręciła z dezaprobatą głową. – Ech, Mortimer, Mortimer – zamruczała. – Zgubią cię kiedyś te baby!
Jej mąż poczuł, że tu musi wkroczyć męska solidarność.
- Nie jest głupi! – zaprotestował, zapominając, że jeszcze przed chwilą miał wielką ochotę się go stąd pozbyć. – Wie, co ma robić! Jest dobrym żołnierzem, wspaniałym szermierzem, wiernym tradycji i przysiędze, którą składał…
- Pijakiem – dopowiedziała żona.
- Od czasu do czasu – mruknął karczmarz. – Nic nie przekreśli jego zasług! Uratował starego króla i…
- Uratował! – prychnęła. – Co to był za ratunek, skoro de la Ferre i tak wyciągnął kopyta!
- Przynajmniej się starał!
W tej samej chwili starający się Mortimer próbował nalać do kufla trochę piwa. Nie szło mu wyraźnie i sporo cennego trunku znalazło się na blacie stolika. Fadayen zachichotał złośliwie i bez problemu napełnił swój kufel.
- Świnia! – mruknął z goryczą kapitan.
- Morti, mordo ty moja! – klepnął go w ramię któryś z braci oficerskiej. Fakt, że dzieliła ich różnica stopni nie był w tej chwili istotny – Powstał problem, bracie!
- Z problemami to nie do mnie, Matt! – odwarknął, niezadowolony.
- Ciebie też dotyczy! – pijany kompan zatoczył się na niego. – Smutne to, towarzyszu w bitce i wypitce, ale zamykają tę spelunę!
Niezadowolony żołnierski pomruk przetoczył się przez izbę. Dla nich noc była jeszcze zbyt wczesna, by kończyć tak wspaniałą zabawę. Chętnie by jeszcze zostali, rozdarli gardła w głośnych, żołnierskich przyśpiewkach i wypłoszyli innych klientów. Nie mieli ochoty zrozumieć, że latające od czasu do czasu stołki i ławy to nie jest coś, co karczmarze lubią najbardziej. Poza tym, nie mieli gdzie dalej pić. Z gospodą „Pod Panienką” zdążyli się zżyć przez wszystkie lata i długie noce żołnierskiej pijatyki. Była im jak matka, która zawsze przygarnie do piersi marnotrawnych synów.
Najwyraźniej teraz ta matka straciła już cierpliwość.
- Wynocha mi stąd! – warknęła karczmarka. – Dość już dzisiaj wypiliście.
- Dopiero zacząłem – poskarżył się porucznik Fadayen, spoglądając na zastawiony pustymi butelkami stół. – Nie możesz…
- Robię to dla twojego dobra, synku! – kobieta chwyciła go za ramię i popchnęła w stronę drzwi. – Już! Poszli stąd!
Wytaczali się z gospody po kolei, niezadowoleni z obrotu sytuacji, narzekając. Mortimer odkrył, że świat wiruje wokół niego jakoś szybciej niż zwykł to w takich sytuacjach robić. Nogi uginały się pod nim i musiał chwycić się Fadayena, by nie upaść na brukowaną ulicę. Za nim podążała reszta oficerskiej braci, która w tej chwili w niczym nie przypominała zdyscyplinowanej na co dzień, honorowej gwardii Izabeli. Pijąc, odreagowywali zwykle stresy żołnierskiej służby i nic dziwnego, że na dźwięk ich kroków drzwi wszystkich gospód z całego Smoczego Zaułka zatrzaskiwały się z hukiem.
- Luuudzieeee! Mortimer idzie piiiić! – niosło się echem wzdłuż krętej, wąskiej uliczki.
„Aha”, pomyślał kapitan. „To aż tak nas znają”.
Zatoczył się na pusty wóz dostawczy. Chyba rzeczywiście nieco przesadził tej nocy. Czuł, że musi usiąść, położyć się, cokolwiek i gdziekolwiek. Stopniowo osuwał się na ziemię.
- No, Morti, wstawaj! – usłyszał tuż przy uchu i Matt próbował usilnie go podnieść. – Jeszcze trochę! Wracamy na kwatery!
- A nie do „Rozłożystego Smoka”? – wymamrotał zawiedziony.
- Oszalałeś? – Przelewający się przez ręce towarzyszy Mortimer rozpoznał głos Fadayena. – Lepiej się tam teraz nie zbliżać!
„Rozłożysty Smok”, ogromna kantyna oficerska była otwarta całą dobę i z pewnością przyjęłaby z otwartymi ramionami swe wyrodne dzieci. Miała jednak jedną wadę. Żeby dostać się do upragnionego przybytku, trzeba było przejść koło pałacu i przeciąć aleję, która stanowiła ulubione miejsce spacerów Izabeli de la Ferre. Nie mówiąc już o tym, że w kantynie częstym gościem bywał sam następca tronu, który lubił przychodzić zamienić słowo z kapitanem.
Mortimer gniewu i furii krewkiej Izabeli bał się jak ognia. Dla jej dzieci z kolei, był wciąż rycerzem bez skazy i niespecjalnie odczuwał potrzebę, by schodzić z piedestału.
- Idziemy! – ciągnęli go. – Alan, nie poddawaj się!
- Zostawcie mnie – wymamrotał, oganiając się od nich. – Nie dam rady.
- Dasz radę, dasz – zapewniali go. – Byle do przodu. Jedna nóżka, potem druga…
- LEWA, LEWA! – rozdarło się podchmielone towarzystwo. Ich wrzaski poniosły się echem wzdłuż ulic Smoczego Zaułka. – LEWA MARSZ!
W jakiś sposób cała sytuacja wydała się Mortimerowi niezwykle zabawna. Parsknął śmiechem, tracąc przy tym równowagę. Towarzysze nie zdołali go utrzymać, sami też się zachwiali i pijana gromada wylądowała w środku cuchnącej kałuży.
- Szlag! – Matt pluł błotem i żwirem. – A mówił tatko, bym nie staczał się do rynsztoka!
Mortimer już wył ze śmiechu. Trzymał się za brzuch, a z oczu leciały mu łzy. Nie mógł się uspokoić, a sytuacji nie pomagał fakt, że Fadayen gramolił się z kałuży ze strasznie wściekłą miną. Kapitanowi wydało się to jeszcze bardziej zabawne i echo jego radosnego śmiechu wdarło się za zamknięte okna i drzwi, budząc mieszkańców okolicznych domów.
- Alan, bo nas psami poszczują! – warknął Chris, wygrzebując się na suchy grunt. – Chodź, do cholery!
- Nie mogę! – chichotał kapitan, rozglądając się ciekawie na boki. – Tu mi dobrze. I poznaję znajomą okolicę.
Zdezorientowani żołnierze rozejrzeli się wokoło, szukając znajomych kapitanowi oznak. Kiedy ich wzrok padł na dość duży dom z czerwonej cegły i ciemnymi storami w oknach, z dziesięciu gardeł wydarł się jęk zawodu. Długo już był spokój, a teraz kłopoty znów zapukały do drzwi. Większe tym bardziej, że Mortimer był pijany, nieprzewidywalny i niestety nie zapomniał.
- Madelaine! – wrzasnął ochryple a jego towarzysze wymienili zrezygnowane spojrzenia. – Madelaine, gdzie jesteś?!
Odpowiedziała mu cisza. Tylko sąsiednie drzwi otworzyły się leciutko, ukazując niezadowolone głowy zacnych Faerlańczyków.
- Mortimer, idziemy – Fadayen chwycił kompana pod łokieć, ale Mortimer wyrwał mu ramię z uścisku.
- Madelaine! – wciąż leżąc w błocie nie ustawał w swych wołaniach. Przez okna najbliższej gospody wyjrzały zaciekawione twarze miejscowych prostytutek. - Wyjdź do mnie!
- Panie kapitanie, tego już za wiele! – grupka oficerów bezskutecznie próbowała uciszyć przyjaciela.
- MADELAINE!!! Wyłaź, niewdzięczna!
Skrzypnęła okiennica.
- Czego się drzesz, idioto?! – rozległ się ostry, zirytowany głos i niespodziewanie na głowę kapitana chlusnęła woda. Śmierdząca, brudna, nosząca wszelkie znamiona czegoś, co się określa wdzięcznym mianem pomyj.
Okiennica zatrzasnęła się z powrotem.
- Chodź, Mortimer – poprosił cicho Chris, gdy stało się jasne, że spektakl już skończony. – Nie warto. Nie masz tu czego szukać.
Szedł razem z nimi, nie widząc właściwie drogi przed sobą. Pogrążony we własnych niewesołych myślach i wspomnieniach, których nie potrafił się pozbyć. Nie starał się nawet iść prosto, przyjaciele próbowali go podtrzymać, co nie skończyło się dobrze. Cała gromadka zataczała się na pozostawione na drodze wozy i latarnie. Wpadali do wypielęgnowanych ogródków i ścigały ich przekleństwa.
Alanowi niejasno kojarzyło się, że powinien coś zrobić. Pomyje na jego głowie to nie było coś, co mógłby puścić płazem i próbował przekonać o tym towarzyszy.
- Ta zniewaga … - plątał mu się język i nie był w stanie poprawnie mówić. – Wymaga…
Na piekło i demony! Zapomniał, jak to się kończy.
- Ta zniewaga… - powtórzył niepewnie.
- …kąpieli wymaga – dopomógł mu Chris. – Śmierdzisz.
Fadayen odczuł niesamowitą ulgę, gdy wreszcie dotarli do żołnierskich kwater. Mortimer był ciężki i czuł, że dłużej już by go nie utrzymał. Oficerom plątały się nogi, gdy pijani, wrzeszcząc i wyśpiewując co bardziej sprośne piosenki otwierali drzwi. I wtedy, w jednej chwili przestało im być do śmiechu. Niektórzy zrobili się bladzi.
Przed nimi znajdował się wróg.
Górował nad nimi, bezlitosny, silniejszy od nich i zdolny pokonać całą dziesiątkę. Patrzyli na niego zrozpaczeni, wiedząc, że bitwa będzie długa i będzie wiele ofiar. Żadna ze stron się nie podda aż do ostatecznego końca.
Fadayen zdjął ramię z pleców Mortimera i wyprostował się na tyle, na ile pozwalało mu zamroczenie alkoholem. Podniósł dumnie głowę, wyprostował na sobie mundur i położył dłoń na rękojeści miecza.
- Panowie – powiedział ochryple takim tonem, jakim zwykle przemawia się do żołnierzy przed ważną i decydującą bitwą.
Spojrzeli na niego, potem na majaczącego w ciemnościach wroga i wszyscy spoważnieli.
- Panowie – znów zaczął sztywno Fadayen. Na jego czole perliły się kropelki potu, ale porucznik postanowił nie dać pokazać po sobie, że uważa walkę za z góry przegraną. – Właśnie zaczynają się schody!
Kapitan Mortimer otworzył oczy i jęknął.
- Piekło i demony! – wymamrotał rozpaczliwie i – nie podtrzymywany przez nikogo - padł jak kłoda u stóp stromych i krętych kamiennych stopni.

* * *

Mortimerowi śniło się, że latał. Ten lot był taki łatwy. Zostawił za sobą Ferlandię, wiecznie żądającą czegoś Izabelę, żołnierską służbę i tę niewdzięczną dziwkę, Madelaine. Był wolny wolnością niezmierzoną i wieczną. Czuł, że jest zdolny do wszystkiego, mógł przenosić góry, przepłynąć ocean i przemierzyć bez wysiłku pustynie i pustkowia Airdanesii.
To było takie łatwe, unosić się wraz z chmurami i ptakami. Zapomnieć o świecie, o kobiecie, którą kochał, a która nigdy nie kochała jego, móc po prostu istnieć. Bez strachu, zmartwień i wyrzeczeń. Móc tylko i wyłącznie latać.
I Mortimer latał, dopóki nagłe szarpnięcie nie sprowadziło go na ziemię. Jęknął zdezorientowany i otworzył niechętnie oczy. Niemal natychmiast zaatakował go ból głowy i kapitan poczuł się jak krucha gałązka miotana porywami huraganu.
- Kapitanie, proszę wstać – rozpoznał głos sierżanta McGregora. Jego podwładny wydawał się niezwykle zdenerwowany.
Złe przeczucie powiedziało mu, że nie może swojego gościa tak po prostu posłać w diabły i obrócić się na drugi bok. Uniósł ostrożnie głowę i ujrzał wyraźniej nie tylko wzburzoną twarz swego podkomendnego, ale i zaszokowaną minę Geralta de la Ferre. Książę nie mógł uwierzyć w to, co widzi.
- Mamy kłopoty – mówił tymczasem McGregor. – Izabela kazała cię przyprowadzić. Natychmiast!



Ps: Takie umiejętności jeździeckie, jakimi dysponuje Jamie de la Ferre - istnieją naprawdę. Nie przesadziłam. Sama jestem żywym dowodem na to, że z konia można spaść nawet jak TYLKO stoi (Jak mi się to udało, tego do dziś nie mogę pojąć). Dlatego od ośmiu lat podziwiam konie tylko z daleka.


Ostatnio zmieniony przez ma_dziow dnia Czw 0:33, 03 Lip 2008, w całości zmieniany 11 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Minea
Administrator



Dołączył: 25 Kwi 2008
Posty: 140
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Olsztyn

PostWysłany: Pią 11:04, 27 Cze 2008    Temat postu:

Moją opinię z grubsza znasz. Lepsze od prologu, dłuższe i więcej nam pokazuje, przedstawia bohaterów. Podoba mi się bardziej od Twoich innych tekstów, bo zaczynasz kreować swój własny styl, a nie powielać sposób pisania Ellen czy Dorgi. Czasy wtłaczane w ramy, melancholia i 'ale najlepsi użytkownicy tak piszą i ty się Min mylisz!' do mnie nie trafiały. Tu pokazałaś na co Ciebie stać, że potrafisz napisać coś ciekawego, z wartką akcją, dłuższego, pokazałaś swoją ironię i dowcip. Co najważniejsze to jest twoje opowiadanie i to ty kreujesz postacie, które wyszły ci wspaniale. Bądź co bądź większość nie przypadła mi do gustu, ale w przypadku Jemie i Marii byłam zachwycona. Nie podoba mi się postać Mortimiera, bo według mnie jest zbyt przewidywalny. Dzieli się na dwie połówki tą czarną, i tę białą. Z jednej strony bije rycerz bez skazy, z drugiej nędzny pijaczyna, który spędza noce z dziwkami. Poza tym inne postaci są o wiele bardziej interesujące. Aha! Zapomniałabym ,że podoba mi się Geralt, oto klasa sama w sobie! Twisted Evil

Ogólnie ten rozdział mogę przedstawić w samych plusach. Jakież to przeciwieństwo od pełnego błędów, patosu i niedociągnięć prologu! Oby tak dalej.

Pozdrawiam i gratuluję, Minea.


Ostatnio zmieniony przez Minea dnia Pią 11:05, 27 Cze 2008, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kaliope
Administrator



Dołączył: 25 Kwi 2008
Posty: 182
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Olsztyn

PostWysłany: Pią 17:52, 22 Sie 2008    Temat postu:

Tekst ten czytałam już dawno temu i z przyjemnością stwierdzam, że jest to kawałek bardzo dobrej literatury. Autorka ma ciekawy i oryginalny styl, który przykuwa do fotela i karze z wypiekami na twarzy chłonąć kolejne zdania. Forma którą się posługuje wielokrotnie czytelnika zaskakuje i intryguje.
Podobają mi się bardzo pewne chwyty, które ma_dziow stosuje by oszukać czytelnika.

Czytając opis narzeczonej Charliego nie spodziewamy się, iż jest ona obecna tylko na miniaturce.
Kolejny taki zabieg widzimy podczas wyścigu. Człowiek już się spodziewa morza krwi i trupów a okazuje się że to był jedynie niewinni wyścig.

Twoi bohaterowie są sympatyczni, nie da się ich nie polubić. Każdy z nich ma jakąś indywidualną cechę, która go wyróżnia.
Najbarwniejszymi postaciami są Jamie i Mortimer. Pierwszy to rozpieszczony dzieciak, który zawsze otrzymywał, co tylko chciał a drugi to żołnierz z krwi i kości. Widzimy, że ma brzydkie wady…scena z pijącymi żołdakami – mistrzowska.

Jest też wiele perełek.

Cytat:
Żądam satysfakcji!
Dwaj pozostali stangreci i otaczająca karetę straż przyboczna spojrzeli po sobie zdezorientowani.
- Od konia? – spytał jeden z nich z powątpiewaniem. – Będzie dość trudno.


Wyobraziłam sobie konia ze szpadą w kopytach o świcie na udeptanej ziemi. Kwiiiiik! Jamie jest genialny.


Cytat:
Górował nad nimi, bezlitosny, silniejszy od nich i zdolny pokonać całą dziesiątkę. Patrzyli na niego zrozpaczeni, wiedząc, że bitwa będzie długa i będzie wiele ofiar. Żadna ze stron się nie podda aż do ostatecznego końca.
Fadayen zdjął ramię z pleców Mortimera i wyprostował się na tyle, na ile pozwalało mu zamroczenie alkoholem. Podniósł dumnie głowę, wyprostował na sobie mundur i położył dłoń na rękojeści miecza.
- Panowie – powiedział ochryple takim tonem, jakim zwykle przemawia się do żołnierzy przed ważną i decydującą bitwą.
Spojrzeli na niego, potem na majaczącego w ciemnościach wroga i wszyscy spoważnieli.
- Panowie – znów zaczął sztywno Fadayen. Na jego czole perliły się kropelki potu, ale porucznik postanowił nie dać pokazać po sobie, że uważa walkę za z góry przegraną. – Właśnie zaczynają się schody!
Kapitan Mortimer otworzył oczy i jęknął.
- Piekło i demony! – wymamrotał rozpaczliwie i – nie podtrzymywany przez nikogo - padł jak kłoda u stóp stromych i krętych kamiennych stopni.


Ojej generał Wieniawa Długoszowski! ! Widać, że kłania się znajomość historycznych ploteczek.

Cały tekst jest jedną wielką perełką, którą autorka szlifuje by błyszczała jak najjaśniej.

Intryguje mnie również sprawa Janusa. Jak na skrytobójcę przystało jest tajemniczy i widać też że baaaardzo grożny. Na czyje polecenie pracuje? Mam nadzieję, że już wkrótce się tego dowiemy. A sądząć po scenie na rynku( kłucie podejrzanym przedmiotem królewskiego syna, przestraszenie Beatrycze) mam nadzieję na nieoczekiwany zbieg wydarzeń.

Życzę Wena i czekam na ciąg dalszy.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Gildia Muz - Forum Literackie Strona Główna -> Opowiadania, miniatury, drabble Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group

Theme xand created by spleen & Programosy.
Regulamin