Forum Gildia Muz - Forum Literackie Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy    Galerie   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 

Pojedynek Pokrzywa vs ma_dziow

 
Napisz nowy temat   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Gildia Muz - Forum Literackie Strona Główna -> Pojedynki Literackie im. Melpomene
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kaliope
Administrator



Dołączył: 25 Kwi 2008
Posty: 182
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Olsztyn

PostWysłany: Pon 19:43, 30 Mar 2009    Temat postu: Pojedynek Pokrzywa vs ma_dziow

Pojedynkują się: ma_dziow, Pokrzywa
Tytuł: dowolny
Warunki: Proza.
Co ma się pojawić:
- motyw popularnej piosenki (obojętnie. Byle oprócz autora ktoś jeszcze ją kojarzył),
- słowa 'A, nie, nie, kochaniutki! Tak się bawić nie będziemy!",
- kryzys finansowy,
- miłość aż po grób (ale nie do istoty żywej! A nekromancji raczej też nie przewidujemy...)
- narracja pierwszoosobowa (I w tym momencie ludzie pokazują mi gest Kozakiewicza...)
Długość: Bez przesady. Jednak za drabble pogryzę i odeślę w kosmos
Termin: 29 marzec
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kaliope
Administrator



Dołączył: 25 Kwi 2008
Posty: 182
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Olsztyn

PostWysłany: Pon 19:46, 30 Mar 2009    Temat postu:

Tekst "A"

Siostry

Budzę się rano, przeciągam porządnie. Z głośników odtwarzacza leci piosenka pani Martyny Jakubowicz. Przez chwilę próbuję razem z nią śpiewać, że w domach z betonu nie ma wolnej miłości. Kiepsko mi to wychodzi, ale kto by się przejmował takimi bzdurami.
Wciąż miaucząc jak kocica wstaję, podchodzę do okna, owijając się mocniej koszulą. Staram się dojrzeć coś z okien sąsiadów, ale wszyscy już wyszli do pracy i nikt na mnie nie czeka. Nie dziwi mnie to zresztą. Pani z przeciwka nie pracuje, całe dnie siedzi w domu, w tej właśnie chwili zdradza męża i wcale się mną nie przejmuje. Może wierzy, że nie puszczę w obieg plotek, jak ona zawsze robi. A może po prostu nie myśli - po chwili zastanowienia dochodzę do wniosku, że ten wariant jest o wiele bardziej prawdopodobny.
Sięgam po papierosy i idę do kuchni, by odpalić z palnika. Na szczęście nie powtarza się to, co kiedyś, gdy podpaliłam sobie włosy - przezornie je ścięłam na krótko, przechytrzając złośliwą kuchenkę.
Przygotowuję kawę i myślę o koszuli, którą mam na sobie. Podoba mi się, jest czarna, wygodna, chyba jej właścicielowi już nie oddam. Nawet gdybym chciała, byłoby trudno, bo nie odbiera telefonu, a ja nie wiem, gdzie mieszka. W sumie dobrze, chłopak ma zdrowy pogląd na sprawę i nie będzie z kwiatami mi tu przychodził.


W pracy witana jestem ciszą. Poważne młode kobiety spoglądają na mnie spode łba, potępiająco, a na ich twarzach wciąż widać było emocje wywołane najświeższymi plotkami, zapewne jak zwykle na mój temat.
Ale przywykłam już do tego. Z czasem jednak nawet najbardziej zobojętniały umysł zaczynają one drażnić, a ja powoli zbliżam się do granic cierpliwości. Ileż można słuchać tych samych, nudnych oskarżeń wypowiadanych za plecami?
Te panie, sztywno wbite w garsonki i białe koszulki, chyba nigdy nie mówią niczego prosto w twarz.
Może życie byłoby prostsze, gdybym spróbowała zawiązać z nimi jakiś kontakt i przestała wreszcie walczyć z wiatrem. Ale nawet gdybym chciała wyciągnąć rękę na zgodę, nie miałabym z nimi o czym rozmawiać. Wedle ich wizji świata, dawno powinnam dostać nieuczciwie zdobyty awans, a nadal siedzę na tym samym, nędznym stanowisku. To podważa ich teorię o moim romansie z szefem, o czym z pełnym lubości obrzydzeniem wciąż ze sobą rozmawiają. I za to nienawidzą mnie chyba jeszcze bardziej - nie mogą znaleźć dobrej, solidnej podstawy swojego nielubienia wszelkich odstępstw od normy.
Nawet nie macie pojęcia, ile czasu mi zajęło, zanim doszłam, dlaczego mnie tak nie znoszą.
Dziś ich twarze są jeszcze bardziej niezadowolone niż zwykle. Żal mi się robi tych zgorzkniałych kobiet i postanawiam zrobić im przyjemność. Dobre uczynki przecież nic nie kosztują.
Idę więc do dyrektora. Wezmę urlop, a resztę historii dorobią same. No, może tylko błagając krzyknę parę razy głośniej, albo potknę się o jakiś mebel. Będę mieć pewność, że odebrały sprawę właściwie.


Zachłyśnięta przedwczesną, poniedziałkową wolnością postanawiam się rozerwać i jednocześnie coś na tym zarobić. Ulica wszak nikogo nie hańbi, zarzucam więc gitarę na plecy i idę w stronę starówki z nadzieją, że jak posiedzę trochę, łapiąc wiosenne słońce, pogram chwilę, to przechodzący turyści wrzucą parę drobniaków.
Nie mogę jednak pozbyć się uczucia, że jest mi za ciasno. To normalne w zimie, ale teraz, gdy robi się coraz cieplej a ludzie wpadają w szpony zauroczeń, powinnam czuć się lepiej, prawie wolna. A tymczasem uliczki robią się coraz węższe, pokoje coraz mniejsze.
Po drodze zachodzę jeszcze do mojej siostry w degeneracji. Jej podwórko niemal graniczy ze starym miastem, mogę więc spokojnie po nią zajrzeć. A z wyjącą jak kot Kamą zbierzemy więcej drobniaków, bo o ile ja gram znośnie, to jej będą dawać kasę, byle tylko się zamknęła.
Wchodzę więc na klatkę schodową i biegnę na drugie piętro. Przez drzwi słyszę, jak moja przyjaciółka przerzuca bałagan z jednej sterty na drugą i biega po całym domu, chyba próbując robić porządki. I w ogóle nie zwraca uwagi, że się dobijam.


- Skoro wzięłaś urlop, pomożesz mi! - wykrzykuje Kama.
- Niby jak? - odpowiadam, pełna najgorszych obaw.
- Poopiekujesz się moim małym kuzynem, kiedy będę w pracy!
Moja siostra w degeneracji cieszy się z tego jak głupia, a ja nie mam serca jej kategorycznie odmówić.
- Ile on ma lat?
- Cztery.
- Ale wiesz, że nie znam się na dzieciach! - zaczynam wpadać w panikę. Jeszcze mi tylko na głowie brakuje małego mordercy. Znam brata ciotecznego Kamy, więc moje obawy mają bardzo solidne podstawy. Nie wyobrażam sobie, jakim bandytą musi być jego syn.
- E tam się nie znasz… dzieciaki cię lubią, zawsze wymyślasz im fajne zabawy.
Tylko że te dzieciaki, z którymi się bawię, są dorosłe, zboczone i trzymają pod łóżkiem różowe, puchate kajdanki. Kama jednak, jak przykładna feministka, nie widzi różnicy między czterolatkiem a dorosłym facetem.


- Dwadzieścia złotych. - Kama patrzy na mnie groźnie, pokazując mi górę grosiwa. - Dwadzieścia złotych za dwie godziny odmrażania sobie dupy na krawężniku.
- I tak dobrze - stwierdzam i próbuję ją pocieszyć: - Zawsze możemy pójść za to na piwo. - Zarzucam gitarę na ramię. - To nie nasza wina, robiłyśmy, co mogłyśmy. Widać to kryzys wpływa tak na ludzi.
- Jaki kryzys? - pyta moja siostra w degeneracji, a ja przypominam sobie, że przecież od czasu, gdy media ni słowem nie wspomniały o zorganizowanej przez nią manifestacji, bojkotuje je dzielnie. Od dwóch lat.
- Finansowy, Kama, finansowy.


Marny zysk, ledwie dwadzieścia złotych. Porzucamy więc żebractwo i udajemy się na plac zabaw, na huśtawki. Ścigamy się, która pierwsza ich dopadnie, a potem bujamy się tak wysoko, jak tylko możemy. I robimy zawody, która dalej skoczy. Tak, my, poważne kobiety, które powoli powinny myśleć o małżeństwie, a kariera powinna w tym momencie kwitnąć przepięknie.
A my się bawimy jak dzieciaki.
Tylko słaba kondycja nas hamuje przed dalszymi głupstwami, więc siadamy sobie na huśtawkach, już całkiem spokojnie, twarzami do siebie. W jasnych oczach Kamy widzę dobrze znany mi niepokój.
- Wiesz, kocham to miasto - stwierdza moja siostra w degeneracji, siląc się na radosny, wiosenny ton.
Kiwam tylko głową, na znak, że słucham.
- Ale… - Kama chyba chce jeszcze coś powiedzieć, ale milknie.


Stoję w drzwiach nieswojego mieszkania i patrzę, jak moja przyjaciółka schodzi po schodach.
- Wierzę, że sobie poradzisz - stwierdza naiwnie.
- Jakby co, będę dzwonić - wzdycham ciężko i zamykam drzwi.
Odwracam się twarzą do kuzyna Kamy, a na niewinnej dotąd buzi dzieciaka pojawia się naprawdę paskudny uśmieszek, zupełnie taki sam jak jego matki.
- Takie włosy są niemodne. - O, mówi też zupełnie jak ona.
Przeczuwam, że to będzie ciężka przeprawa.
- Chcesz coś zjeść? - pytam Kewina, a on tylko przybiera jeszcze groźniejszą minę i gna do kuchni.


Siedzę sobie na kanapie u Kamy i przerzucam kanały w telewizorze. Gdzieś z dali dochodzą dziwne odgłosy przypominające rozmontowywanie sedesu - udaję że ich nie słyszę i dalej patrzę w ekran. Swoje obowiązki wykonałam - dałam Kewinowi jeść i zadbałam, by nie dał rady skoczyć z okna.
Po chwili przybiega mały morderca, umorusany, mokry i brudny.
- Ciotka! Ciotka, rusz się! - Szarpie mnie za włosy. Wyrywa mi ich całkiem sporą garść i rzuca na podłogę. I znów łapie mnie za kucyk. Widać postawił sobie za cel pozbawić mnie tej niemodnej fryzury.
- Co? - pytam, zabierając mu resztę moich włosów.
- Rusz się, powódź robimy! - ryczy z niesympatyczną radością.
- A, nie, nie, kochaniutki! Tak się bawić nie będziemy! - grożąc palcem, mówię mu zupełnie tak samo jak wtedy, gdy któryś z moich amantów wyciągał bicz spod łóżka.
- Ciotka, ruszaj dupę i zrób mi okręt! Będziemy wydobywać ciała ofiar!
Na te słowa zrywam się na równe nogi i pędzę do łazienki. Coś czuję, że w tę powódź wrzucił szczurka Kamy. Nie wybaczyłabym sobie, gdyby Kwazar ucierpiał przez niedopilnowanego bachora.


Kama chodzi po pokoju, coraz to strzelając z bata. I pilnuje Kewinka, drącego się w niebogłosy, zamkniętego z kojcu dla psów, pożyczonym od sąsiadki, a ja wycieram starannie futerko prychającego, czkającego głosno Kwazara. Nieszczęsny szczur wygląda teraz jak zmokła kura i pokasłuje.
- Już nie mam siły - narzeka moja siostra w degeneracji. - Dzwonię do brata.
I dalej chodzi w kółko z batem w ręce.
- Po co? - pytam.
- Żeby to zabrał. - Wskazuje na Kewina oskarżycielsko, a on tylko drze się jeszcze głośniej.
- Na pewno się zgodzi - mruczę ironicznie i przytrzymuję wyrywającego się z moich rąk gryzonia.
- Jak nie, to oddam go do sierocińca.
- Brata?
Kama patrzy na mnie potępiająco. I strzela z bicza.


Kewinek usnął zaraz po tym, jak dałyśmy mu środki uspokajające. Kama początkowo bardzo protestowała, ale gdy przyszli panowie policjanci, zawiadomieni przez sąsiadów, że tutaj dziecko jest maltretowane, zmiękła i dała się namówić na taki sposób pacyfikacji małego mordercy. Ale na wyrzucenie uśpionego bachora do śmietnika już się nie zgodziła. Szkoda, to by rozwiązało nasz problem.
Siedzimy więc w błogiej ciszy, moja siostra w degeneracji trzyma w rękach Kwazara, pochrapującego cicho i odsypiającego wrażenia z powodzi.
- Wiesz… - zaczyna Kama. - Zastanawiam się, czy nie uciec stąd. Tak, żeby nikt nie wiedział, gdzie jestem.
- Tu się robi za ciasno, nie? - mówiąc to, kiwam głową smętnie. - Trzeba byłoby do jakiegoś większego miasta…
- Taki Kraków na przykład… moja babcia mieszkała na Kazimierzu, u malarza… pozowała mu do aktów. - Oczy Kamy robią się rozmarzone, jakby sama siebie widziała w takiej sytuacji. Na chwilę nawet przestaje głaskać szczura, ale szybko się otrząsa i znów patrzy przytomnie.
- Odzywa się w tobie jej krew? - pytam.
- A pewnie. Cała moja rodzina pochodzi z ich związku, wszyscy oprócz dziadka o tym wiedzą. - Przyjaciółka aż rośnie z dumy.
- Żebym ja miała takie geny - wzdycham ciężko.
- E tam, ty masz lepiej, możesz być tak jak moja babcia. Rozpoczniesz dynastię dekadentów.
- Myślisz?
- No. Pojedziemy do Krakowa… wiesz. Tam są artyści.
Kraków nigdy mnie nie pociągał. Na dobrą sprawę i on dla mnie mógłby się okazać za mały. Może i jakiś czas bym wytrzymała, ale… chciałabym zacząć coś zupełnie nowego.
- A nie myślałaś raczej o Dreźnie?
Moja siostra w degeneracji zwraca na mnie swoje jasne oczy i spogląda niespokojnie. Chyba już widzi, że nasze drogi zaczynają się rozchodzić.
- Myślałam, dawno temu, ale nie znam niemieckiego. - Wzrusza ramionami. - Wprawdzie wolna miłość może odbywać się w ogóle bez mówienia, ale wiesz. Na pewno nie chcesz do Krakowa? - Patrzy na mnie z nadzieją.
- Będziemy przecież pisać… spotykać się co jakiś czas. Jak się tylko urządzimy…
-… czyli nigdy - przerywa mi i wzdycha ciężko. Zaraz jednak jej twarz rozjaśnia uśmiech. - Pamiętasz Svena?
- Tego, co był tu przez dwa lata i nawet ci się oświadczał? - pytam głupio.
- No a którego? - Kama wznosi oczy do sufitu.
Wspominam chwilę te stare, dobre czasy, kiedy sprowadziła nieszczęsnego Niemca na złą drogę. Przyjechał do niej jako szanujący się biznesmen, wyjechał jako hippis. Ponoć zamieszkał w komunie i uskutecznia ideały wolnej miłości, jakie mu pokazała moja siostra w degeneracji. Pod koniec pobytu był nawet miły i udało mi się go polubić, chociaż na początku kompletnie nie miałam do niego cierpliwości.
Chyba nie mam w sobie tej żyłki do deprawacji.
- Mógłby cię do siebie przyjąć - mówi Kama. - W razie problemów by się nawet z tobą ożenił.
- Okej. - Wzruszam ramionami.


W domach z betonu nie ma wolnej miłości, myślę, jadąc trzęsącym się autobusem. Mijam bloki mojego miasta, szare i brzydkie. Nawet specjalnie nie żałuję, że porzucam to miejsce. Świadomość, że nigdy tu nie wrócę, poprawia mi nastrój, chociaż na pewno z czasem zatęsknię do starówki i stoisk z tandetnymi pamiątkami.
W domach z betonu nie ma wolnej miłości. Ale ja będę jej szukać, podobnie jak Kama. Każda z nas jedzie gdzie indziej. Ja do jej znajomego, ona do mojego. Pewnie obie będziemy mieszkać ze słabo nam znanymi facetami, w mieszkaniach o wysokich sufitach i nieszczelnych oknach. Naszym siedliskiem jest miasto, ale z każdą chwilą pragniemy go więcej i więcej, kochamy je zaborczą miłością.
I nie liczy się, które to miasto. Każde jest tak naprawdę podobne, chociaż każde ma swoją twarz, swój charakter. Ale są jak mężczyźni - można jedno porzucić i iść do kolejnego, które jest w stanie dać nam więcej. I za to każde kolejne obdarzamy większą miłością.
Teraz czekam na Drezno. To miasto artystów, zdają się szeptać struny mojej gitary.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kaliope
Administrator



Dołączył: 25 Kwi 2008
Posty: 182
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Olsztyn

PostWysłany: Pon 19:51, 30 Mar 2009    Temat postu:

Tekst "B"

Kryzys, ludzie!

„Mówią o mnie w mieście,
Co z niego za typ,
Wciąż chodzi pijany, nie wie co to wstyd,
brudny, niedomytek,
W stajni ciągle śpi…”



Łgarze! Nigdy w życiu nie spałem w stajni, już o to zadbano. Dla takich jak ja nigdy nie było miejsca w ciepłym sianie u końskiego boku. Włóczyłem się zatem po tym przeklętym mieście, co noc gdzie indziej. Inne słowa tej piosenki również do mnie nie pasowały, bo nie wiem, czy chciałem zmądrzeć. Na pewno nie znosiłem mleka i nie chciałabym być po „ich’ stronie, choćby mnie witali z otwartymi ramionami. Na hacjendę nie miałem nawet co liczyć, a pięknej damy w moim otoczeniu – że świecą szukać. Każda dziwka, która miała choć trochę oleju w głowie, trzymała się z daleka od takiego gołodupca jak ja.
Ale to nie dlatego postanowiłem przestać pić. I nie pytajcie, co mnie do tego skłoniło, bo sam nie jestem do końca pewien. Każdy, kto mnie trochę zna, wie, że kochałem whisky jak samego siebie. Jako młody szczeniak obiecałem jej niegdyś miłość aż po grób, wierność i uczciwość wobec innych napojów wyskokowych. Całkiem niedawno postanowiłem złamać starą obietnicę.
- Nie wytrzymasz! – śmiali się ze mnie kumple. – Nie dasz rady, chłopie! To wcale nie tak łatwo!
Rzeczywiście, nie było łatwo. Ale zanim do końca zwalczyłem swój nałóg, poznaliśmy straszne słowo…

***
- Kryzys, chłopy – kiwał smętnie głową Cherlawy Joe. – Ni ma zmiłowania, kryzys!
Na zgromadzonych w Zaułku Złodziei obdartusów padł blady strach. Brzmiało groźnie. Nie wiedzieliśmy, co to takiego ten kryzys, ale brzmiało wystarczająco poważnie, skoro poruszyło to statecznego zazwyczaj Joe.
- Padliśmy i nie powstaniemy! – kontynuował grobowym głosem, spoglądając z namysłem na mały placyk, gdzie dawno temu ustawiono naszą nemezis.
Stała sama pośrodku, niby obiecując to samo, ale tak okaleczona, że było nam jej niemal żal.
- No i demontują nam Mateczkę Szubienicę – Stan splunął do rynsztoka.
- Dranie! – zabrzmiał chór oburzonych głosów.
Pomyśleć, że doborową szajkę złodziei powinno było to ucieszyć, tymczasem my czuliśmy się jakby na naszych oczach błyskawicznie umierał stary świat. Odchodziło stare na rzecz nowego nieznanego. Objawiał się kryzys.
- Potrzebują sznurów i desek. – czknął Marudny Bob.
- Joe… – zaczął Charlie, młody, świeży narybek w naszej kompanii. I takie podaj, przynieś pozamiataj, traktowane przez starych wyjadaczy po macoszemu. – A skąd się ten kryzys wziął?
- Z głupoty! – charknął tamten i umościł się wygodniej na podsuniętej końskiej derce. – I tego, że ludziska nijak nie umieją przewidywać! Pamiętacie jak powstały te… no… banki?
- No… - zgodziliśmy się ostrożnie. Swego czasu nowy kaprys bogaczy doprowadził nas do rozpaczy.
- Mówiłem, że długo te hybrydy nie przetrwają. Ale kto mnie słuchał! Nikt! I teraz się okazuje, że idioci pożyczali niezły szmal drugim idiotom, a tamci ani myślą teraz zwracać.
- Chwila! – poderwałem głowę. – Tak robili?! To gdzie ja byłem wtedy, kiedy mnie nie było?! – jęknąłem.
- Ale podobno ludziska zarabiają na tym kryzysie - odezwał się ktoś niepewnie. – To i my chyba możemy, co?
- Baczność! – ryknął nagle głos i nasza szajka doborowych złodziei podskoczyła nerwowo.
Obejrzałem się za siebie i poczułem wielką chęć, by puścić jakąś miłą wiązankę pod nosem. Akurat teraz musiał się przyplątać nasz wróg numer jeden. Cholerny siusiumajtek, pan wielce ważny kapral, którego zesłali do tego zafajdanego miasta nam na pohybel, stał na środku chodnika i denerwował nas samym faktem, że istnieje.
- Panowie, czytać nie umiecie? – Kapral podparł się pod boki. – Co zostało napisane o walnych zebraniach?
Spojrzeliśmy po sobie. Sześć osób to jeszcze nie walne zebranie. Kapral przesadzał.
- Masz, czytaj! – wcisnął obwieszczenie Cherlawemu Joe.
Joe spojrzał z paniką na kartkę, chrząknął i odsunął się jak od pożaru.
- Za stary jestem – wyburczał. – Nie widzę.
Żołnierzyk rozejrzał się po struchlałej gromadce.
- A ty, Billu Moczymordo – spojrzał na mnie, wykrzywiając swe żołnierskie usta. – Przeczytasz?
- Jestem na alkoholowym głodzie. Nie widzę zbyt dobrze – wyznałem.
W jego oku zabłysło zainteresowanie.
- No, no, coś nowego. Ale i tak nie przetrwasz nawet tygodnia – ocenił, a mnie zazgrzytały zęby ze złości. – Treść obwieszczenia brzmi, że wszelkie zgromadzenia powyżej trzech osób są niedopuszczalne w majestacie prawa. Z powodu kryzysu, by nie wywoływać niepotrzebnie niepokojów społecznych! – czytał – Wsadziłbym was za kratki, ale nie mamy czym karmić więźniów, szubienicę zdemontowali, a kule i proch są na kartki.
Zarechotaliśmy z uciechą.
- Nie myślcie jednak, że nie będę miał was na oku!– oznajmił sztywno, odwrócił się i odszedł.
Patrzyliśmy za nim w milczeniu.
- Chyba jest naprawdę źle, panowie – wyznał smętnie młody Charlie. – Jeszcze trochę, a zajrzy nam w oczy głód. Trzeba coś wymyślić, jak przetrwać kryzys.

*

Pieprzyć pomysł. Pieprzyć genialne plany. Niestraszny mi nawet kryzys w chwili, gdy próbuję wymyślić sposób na to, by przetrwać najbliższe dziesięciolecia bez kropelki wódki. Chciałem udowodnić i sobie i innym, że potrafię, że mam silny charakter i się nie poddam. Dobrze, że nie mam domu i nie mam lustra, bo nie chciałbym spojrzeć sobie w twarz i zobaczyć, kim się stałem.
Moi kumple wcale mi tej walki nie ułatwiali. Rechotali, że nie wytrzymam, że nim minie miesiąc, znów będę leżał gdzieś w rynsztoku. Wieczorem siedzieliśmy w knajpie, oni pili jakiegoś samowara, ja się męczyłem i próbowaliśmy opracować plan doskonały, którego celem było napełnienie po brzegi naszych sakiewek.
- Te tłuki przestały nosić pieniądze przy sobie! – narzekaliśmy na psi los złodzieja kieszonkowca.
- Może hazard? – podsunął Bob.
Odpadało. Znając nasze szczęście, spłukalibyśmy się do ostatniego, a pieniędzy i tak byśmy nie zobaczyli.
- Łowcy nagród? – podsunął ktoś niepewnie.
My?! Śmiechu warte! Sami byliśmy niezłym kąskiem dla tych, którzy zarabiali w ten sposób.
- Jedzenie? – podsunąłem. – Ludzie zawsze muszą żreć.
- Ano, muszą – pokiwał głową Cherlawy Joe. – Tylko po co mają je kupować, skoro to samo wyrośnie im w ogródku za domem?
Racja.
Myśleliśmy i myśleliśmy. Byliśmy złodziejami doskonałymi, wpadaliśmy na najlepsze idee. Nie zrażało nas to, że owe idee chwilowo wolą trzymać się od nas z daleka.
- Whisky! – wykrzyknął ktoś z entuzjazmem, a ja jęknąłem. – Ludzie muszą czymś zapić smutki.
Serio? Jakbym sam o tym nie wiedział!
- Wszystko fajnie – wtrącił Młody. – Ale przemysł whisky jest opanowany w tym mieście do ostatniej kropelki. Tych kilku gości, którzy nim trzęsą, nie ucieszy się, gdy wejdziemy im w paradę.
- Nie ma problemu – nie przejął się Stan. – Poczekamy, aż wprowadzą prohibicję. Handel whisky stanie się zakazany, oni stracą koncesję i wtedy wkroczymy do akcji my! – popatrzył na nas dumny ze swego planu.
Młody Charlie miał sceptyczną minę.
- No tak, ale…
- Nie szukaj dziury w całym! – zgasił go Bob. – Niedługo będziemy bogaci. Wystarczy tylko trochę poczekać.

*

No więc, czekaliśmy. Dzień, dwa, tydzień, a zakazu jak nie było tak nie było. Kieszenie coraz bardziej pustoszały i dotarło do nas, że tym palącym problemem trzeba się zająć nieco bardziej energicznie.
Pierwszy przystąpiłem do akcji.
- Psst!
Znajomy kapral, patrolujący uliczki rynku, odwrócił się, porzucając swoje obowiązki.
- To ty! – powiedział ze skrajnym obrzydzeniem. – Czego chcesz?
Przeszedłem od razu do rzeczy.
- Gdzie prohibicja?! - zaatakowałem. – No, gdzie, zarazo?! Myślałem, że mogę na was liczyć!
Na twarzy kaprala pojawiło się osłupienie.
- Prohibicja? – spytał nieufnie – A po co ci to? Czyżby twoje postanowienie o abstynencji tak się zachwiało w posadach, że aż prosisz o dodatkowe wsparcie?
- Niepotrzebny ten sarkazm – powiedziałem sztywno. – Poza tym, to wcale nie jest główny powód tego, z czym przyszedłem.
Kapral zamilkł. Dumał, dumał i chyba dobrze wydumał, bo się złośliwie uśmiechnął.
- Aaaaa…. – pokiwał głową. – Więc to tak! Chcecie wkręcić się do interesu!
- Pomożesz nam? – nienawidziłem siebie za ten błagalny ton.
- A co ja będę z tego miał? – wyrwało się kapralowi i zaraz się zreflektował. – To znaczy… nie tak… Obywatelu, prezentujecie wysoce niemoralną postawę. Wasze czyny zagrażają ładowi publicznemu! Jesteście wichrzycielami w tych trudnych czasach i armia zmuszona jest do…
- Nie chrzań, chłopcze – przerwałem niecierpliwie. – Zrobisz wszystko, żeby tą cholerną prohibicję wreszcie wprowadzili. My trochę zarobimy, a ty będziesz miał powód, żeby nam podeptać trochę po piętach. Przecież zawsze chciałeś nas dorwać na gorącym uczynku.
- I co mi z tego przyjdzie? – spytał cierpko kapral. – Skoro z cel wszystkich wypuszczają, bo nie mają was czym karmić? Cholerny kryzys!
- Zawsze możesz oskarżyć nas o próbę ucieczki – pocieszałem go, tym samym dowodząc, że jestem większym idiotą, niż mnie o to podejrzewano.
- Wykorzystałem już cały kartkowy przydział na proch! – zaprotestował.
- Nie łam się, na pewno coś wymyślisz. Wierzę w ciebie – klepnąłem go w ramię. – Poza tym, nikt nie powiedział, że uda ci się nas złapać. Pomyśl tylko o wspaniałym uczuciu, jak to jest być łowcą i czuć przerażenie zwierzyny. Napawać się triumfem bliskiej wygranej…
Jakoś miałem dziwne wrażenie, że będąc trzeźwy, plotłem gorsze bzdury, niż po butelce mojej ukochanej whisky. Grunt, że w oczach kaprala błysnęło wreszcie zainteresowanie.
- Zobaczę, co da się zrobić – powiedział krótko i zniknął w tłumie na targowisku.

*
Dwa dni później oburzone miasto huczało od plotek. Prohibicja zepchnęła temat kryzysu na dalszy plan. Dotychczasowi bossowie szlachetnego i ukochanego przeze mnie trunku gryźli ściany z wściekłości. My natomiast, cieszyliśmy się jak dzieci.
- Będziemy bogaci! – ryczeli moi kumple na cały głos. – Będziemy bogaci!
- Ano – zgodził się flegmatycznie Cherlawy Joe. – W całym mieście nie ma ani kropelki whisky.
- Hurra! – cieszyli się kamraci.
- No tak! – zgodził się podaj – przynieś – pozamiataj Charlie. – Nie ma. W takim razie, skąd my ją weźmiemy?
Cisza.
Przeciągała się.
Nikt jej nie przerywał.
Można było usłyszeć brzęczenie muchy pod sufitem.

O tym żeśmy nie pomyśleli…

*
Kryzys się utrzymywał. Moje postanowienie również. Rozpaczliwie, bo rozpaczliwie, ale wygrywałem tę bitwę. Przegrywałem za to z pustką w kieszeni i widmem kryzysu przed oczyma wyobraźni. Kiedy zdawało się, że złodziejski, duch upadł w nas ostatecznie, niespodziewanie przyszło natchnienie. Przecież whisky nie mogła po prostu wyparować, prawda? Krótki rekonesans pokazał, że zabrało ją wojsko, przechowując w starych magazynach nad rzeką. Ku naszej radości nie zobaczyliśmy tam żadnych wartowników. Wzięliśmy się do działania, losowaliśmy słomki i to mnie przypadła w udziale część główna zadania. Trzeba się było pozbyć ewentualnych przeszkód i otworzyć kolegom drzwi do raju.
Noc była czarna jak moje sumienie, jak zamiary moich kamratów i lochy wzburzonego żołdactwa. Lubiłem takie noce, czułem się szczęśliwy. Widziałem już niezmierzone bogactwa, drzwi zamknięto na zwykły skobel, a z wartowników…
- Hau!
Siedział przede mną na kościstym tyłku. Niewielki, bury i brzydki jak maszkaron. Jego matka musiała się puścić z tyloma kundlami, że nie byłem w stanie doszukać się w mim podobieństwa do jakiejkolwiek rasy. Uśmiechał się do mnie garniturem bielutkich jak śnieg zębów.
- Cześć malutki. Dobry piesek… - zacząłem z rezygnacją. Jeśli kundel zacznie ujadać, to koniec! Możemy pożegnać się z…
Nie zaczął. Przemknął się tylko koło mnie jak błyskawica i zostawił okazałą dziurę w moich jedynych spodniach. Po łydce spłynęła strużka krwi.
Zmełłem w ustach przekleństwo, robiąc przegląd strat. A ten drań znów siedział spokojnie i się uśmiechał. Nawet nie pisnął, nikogo nie zaalarmował, jakby sobie drwiąc, że teoretycznie jestem od niego silniejszy.
Błyskawica, szarpnięcie i znów strużka krwi. Ledwie się powstrzymałem, żeby głośno nie wrzasnąć. Dwa zero dla Burka.
- Sukinsyn! – rzuciłem z nienawiścią.
Pies wywalił jęzor z zadowoleniem i pomachał nawet ogonem. Mnie uczyli, że ten gest oznacza przyjaźń, a ten głupi zwierzak zwyczajnie oszukiwał! Zanim zdążyłem uskoczyć, zarówno moja garderoba, jak i łydka znowu ucierpiały.
A, nie, nie, kochaniutki, tak się bawić nie będziemy! Miałem dość.
Wycofałem się, nie spuszczając z psiska czujnych oczu i wyszeptałem w ciemność.
- Chłopaki, mamy problem!
Póki był jeden na jednego, kundel grał czysto. Gdy pojawiły się posiłki, przekrzywił łeb, machnął pogardliwie ogonem, a potem dał taki jazgot, że mógłby obudzić umarłego. Byłem święcie przekonany, że rzymskie gęsi przy nim wysiadały.
Rozległy się krzyki, zapaliły pochodnie i noc przestała być tak czarna, jak lubiłem.

*
- I co teraz? – spytałem dnia trzeciego, gdy psisko nie odpuściło i nie dawało się przekonać kawałkiem kiełbasy.
Złodziejski duch znów w nas podupadł.
- Słuchajcie… - zaczął z namysłem Charlie. – Skoro whisky wciąż jest za bramami koszar, skoro wciąż jej pilnuje wojsko, to…
- No…? – popędziliśmy go niecierpliwie.
- Wstąpimy do armii!

To się nie mogło udać.

*
- No dobrze, obywatelu – gruby, nieruchawy pułkownik prześwietlał mnie wzrokiem. Obok rozsiedli się jego podwładni, a pod ścianą dłubał w zębach jakiś generał. – Powiedzcie nam, co was tu przywiodło.
Nabrałem tchu w płuca, gotowy na przemowę stulecia. Nic to, że układałem ją sobie w ostatniej chwili. Byłem znany z moich talentów oratorskich.
- Kocham moją ojczyznę! – zacząłem z entuzjazmem. – Poświęcę dla niej każdą minutę swojego nędznego żywota.! Jestem gotów na wszelkie wyrzeczenia, jakie mnie czekają! Nikt nie powie, że Billy Moczy… ekhem, że Billy Abstynent kiedykolwiek w czymś uchybił swemu krajowi! Kocham to miasto, gotów jestem iść na barykady z pieśnią na ustach! Uwielbiam żołnierki mundur i to poczucie obowiązku, jakie się kryje w kawałku niebieskiego płótna! Dajcie mi wroga, a ja już mu pokażę, gdzie raki zimują!
- Synku – przerwał mi pułkownik w pół słowa. – Gdyby nie to, że wprowadziliśmy prohibicję, byłbym skłonny uwierzyć, że wypiłeś trzy beczki piwa! Co jest z tobą nie tak?!
Ups, czyżbym nie był dość przekonujący?
- Czy to źle, że zgłosiłem się na ochotnika? – spytałem z urazą. – Gra we mnie patriotyczna dusza!
Patrzyli na mnie, jakby mi wyrosły trzy głowy.
- Źle! – ocknął się jeden z adiutantów. – Jak żyję, nie widzieliśmy jeszcze ochotnika! Zwykle wszyscy płaczą do mamusi i bronią się przed armią rękami i nogami!
- Cuda zdarzają się na tym świecie! – rzuciłem dumnie.
- O tak – odezwał się siedzący pod ścianą generał. – Cudów i wariatów. Wybaczycie, obywatelu, ale do szpitala psychiatrycznego trzeba w inną stronę! Tam na pewno powitają was z otwartymi ramionami.

*
Złodziejski duch upadał.
Upadał na kolana, szlochając i wyciągając ręce w prośbie o zmiłowanie. A i my płakaliśmy, nie widząc przed sobą nadziei. Obskurna karczma świadkowała naszym łzom, a panujące w spelunie ciemności doskonale oddawały nasz nastrój. Mówią, że nadzieja matką głupich, a my byliśmy…
- Chłopaki! – za Bobem trzasnęły drzwi. – Mam! Mam rozwiązanie! Wiem, skąd weźmiemy whisky!
… uratowani?
- Mam cynk, że trzy mile od portu rozbił się statek handlowy! A on wiózł po pokładem whisky i tylko whisky! Będziemy bogaci!
O dzięki ci nasz złodziejski patronie, kimkolwiek jesteś i jak się nazywasz!

*
Jakiś czas później.

Byliśmy bogaci. Ludzie narzekali na kryzys i pili. My zbijaliśmy forsę, byłych bossów szlachetnego trunku trafiał szlag, a kapral ścigał nas ze zdwojonym entuzjazmem. Tym większym, że udało mu się przyoszczędzić na regulaminowych kartkach i prochu i kul miał pod dostatkiem.
Gadali, że w swojej abstynencji nie wytrzymam nawet miesiąca. Wytrzymałem. Dokładnie trzydzieści dwa dni, pięć godzin i szesnaście minut. A potem rzuciłem się na ukochany trunek jak wygłodniała hiena. Nie liczyłem, ile kolejek było już za mną. Nie widziałem w tym sensu, zwłaszcza, że i tak nie miałem ochoty poświęcać temu myśli. Niemal przykleiłem się do baru i butelki, a w głowie jakiś cichutki głosik nucił mi znajome słowa:

„Whisky moja żono, jednak Tyś najlepszą z dam.
Już mnie nie opuścisz, nie, nie będę sam.
Mówią whisky to nie wszystko, można bez niej żyć.
Lecz nie wiedzą o tym ludzie,
Że najgorzej w życiu to,
To samotnym być, to samotnym być.”


- Nie jestem samotny – wymamrotałem do pustych ścian.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kaliope
Administrator



Dołączył: 25 Kwi 2008
Posty: 182
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Olsztyn

PostWysłany: Sob 22:02, 04 Kwi 2009    Temat postu:

Pomysł:
A: 0,4
B: 0,6

Styl:
A: 0,5
B: 0,5

Realizacja tematu:
A: 0,5
B: 0,5

Ogólne wrażenie:
A: 1,2 Wszystko tak jakoś poukładane, na scenach z dzieckiem zarykiwałam się ze śmiechu. Bardzo też podobał mi się ostatni akapit.
B: 0,8 Tekst był chaotyczny lekko. Za dużo wszystkiego w tak małym opowiadaniu, przez co wątki wydają się być nie do końca rozwinięte i powierzchowne. Chciałabym przeczytac tekst jako coś dłuższego.

Podsumowanie:
A: 2,6
B: 2,4


Ostatnio zmieniony przez Kaliope dnia Wto 21:19, 07 Kwi 2009, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Minea
Administrator



Dołączył: 25 Kwi 2008
Posty: 140
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Olsztyn

PostWysłany: Pon 22:53, 06 Kwi 2009    Temat postu:

Moja kolej.

Pomysł:

A-0,5
B-0,5

Styl:

A - 0,5
B - 0,5

Realizacja tematu:
A - 0,5
B - 0,5

Ogólne wrażenie:

A - 1,1
B- 0,9
Teksty bardzo mi się podobały oba, aczkolwiek tak jak Kaliope uważam, że tekst A jest bardziej poukładany. Niemniej tekst B kupił mnie Dżemem i naprawdę fajnie się czytało.

Gratuluję obu paniom!

Razem:

A - 2,6
B - 2,4

Pozdrawiam, Minea.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kaliope
Administrator



Dołączył: 25 Kwi 2008
Posty: 182
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Olsztyn

PostWysłany: Wto 21:22, 07 Kwi 2009    Temat postu:

Tekst "A" - Pokrzywa - 5,2 punkty
Tekst "B" - ma_dziow - 4,8 punktów

Niniejszym mam przyjemność ogłosić, że pojedynek wygrała Pokrzywa!

Gratulujemy!!!!


Ostatnio zmieniony przez Kaliope dnia Wto 21:22, 07 Kwi 2009, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Gildia Muz - Forum Literackie Strona Główna -> Pojedynki Literackie im. Melpomene Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group

Theme xand created by spleen & Programosy.
Regulamin